Siedział wpatrzony w ścianę. Matka roniła łzy,
słysząc słowa ojca, ale do Vincenta już nic nie docierało. Czuł wewnętrzną
pustkę, a cały otaczający go świat wydawał się odległy. Oceany dzieliły go od
rzeczywistości.
Nigdy nie zapomniał tych czasów, gdy był
jeszcze dzieckiem. Ojciec zrugał go za niewystarczające przykładanie się do
nauk o Zakonie i Hedensarczykach. Zamiast słuchać wykładów o wojnach jakie
toczyli, z kim, gdzie kiedy i dlaczego, on rysował statki, udając robienie
notatek. Dostał wtedy po łapach, a po lekcji uciekł do zawsze uśmiechniętej
Rosaline, która pocieszyła go i poczęstowała świeżo upieczonym ciastem z
jagodami.
Kochał swoją matkę, ale to Rosaline się nim
zajmowała. Ona zaprowadzała go do szkoły, robiła śniadania, wspierała. Po
prostu była, czego nie mógł powiedzieć o Olivii. Ojciec zawsze był zajęty, a
większość wolnego czasu spędzał na bankietach i robieniu interesów, w czym
matka zawsze mu towarzyszyła. Najpierw Vincent był za mały, żeby z nimi iść, a
potem nie chciał tego robić, za co najpierw był karany, a potem zmuszany do
uczestnictwa w tego typu nudnych wydarzeniach. Wolał ponieść konsekwencje,
jakie by one nie były, niż siedzieć na przyjęciach i udawać, że wszystkich zna,
lubi i szanuje. Chował się lub uciekał z domu, żeby tylko uniknąć ojca i jego
niekończących się wymagań, a Rosaline go kryła. Na poczekaniu wymyślała takie
wymówki, w które nawet Dante Lawrence wierzył.
Powinien się domyślić. Przecież nie było jej
na jego urodzinach, a zawsze przychodziła. Zjawiła się nawet w biednej
dzielnicy, gdy wszyscy wyraźnie jej tego zakazali, z babeczką i wbitą w nią
świeczką. Jak mógł okazać się takim ignorantem?
Wstał i wyszedł, ignorując nawoływania ojca.
Zataił to przed nim, bo jakieś głupie przyjęcie było ważniejsze. Przyjęcie! Nie
chciał o tym myśleć. Nie mógł. Dłuższe rozpatrywanie jego decyzji
doprowadziłoby zapewne do rękoczynów, a bicie się ze starszym mężczyzną było
raczej nie na miejscu. Gdyby zrobił mu krzywdę, to prawdopodobnie nigdy by
sobie tego nie wybaczył, bez względu na ich relację.
Udał się do jednego z pokoi zarezerwowanych
dla służby. Nigdy nie lubił ich tak nazywać, bo wydawało mu się to uwłaczające.
Ojciec może i był surowy, ale nigdy nie traktował ludzi jak niewolników. A
przynajmniej nie tych, którzy opiekowali się jego domem i rodziną. Widząc imię
Rosaline na jednych z wielu drzwi, uśmiechnął się lekko. Wszedł do środka, nie
zważając na nic.
Jej pokój nic się nie zmienił. Na ścianach
nadal znajdowała się ta sama, brzydka tapeta w róże, drewniane meble były już
zużyte, na półkach książki kucharskie i tandetne romansidła. Znalazło się tam
kilka zeszytów, ubrań i roślin, które trzeba by podlać, bo od kilku dni nikt
tego nie robił. Vincent zauważył konewkę na parapecie i postanowił ulżyć
kwiatom w ich mękach. Niektóre podniosły się już po kilku minutach, gdy inne
zachłannie wchłaniały całą wodę i nie wykazywały żadnej poprawy, jakby gardząc
z jego wysiłków.
Znam kilku
takich, z którymi byście się dogadały, bezwzględne chwasty.
Usiadł na łóżku i rozejrzał się po pokoju, nie
widząc nic ciekawego. Położył się, chłonąc typowy dla Rosaline zapach —
kwiatowy, delikatny, z domieszką starości i wypieków. Rozpoznałby go wszędzie,
a teraz bardzo tego potrzebował. Dawało mu to poczucie, że Rosaline może w
każdej chwili wrócić i zacząć opowiadać o kolejnych niedorzecznościach, których
naopowiadała jej Clementine.
Jak mogłem
tego nie zauważyć. Przecież by przyszła, bez względu na wszystko. Ale Elena,
Katherina i całe to ,,przyjęcie’’… Czy to mogło aż tak mnie rozproszyć? Jestem
idiotą.
Uznał, że starczy już tego użalania się nad
sobą. Co się stało, to się nieodstanie. W tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno
— dowiedzieć się więcej o Białym Kaznodziei. Uważał, że to strasznie głupia
ksywka, ale prasa robi swoje i tak się przyjęło. Powinni nazywać go mordercą,
bo tym właśnie był.
Vincent był pewien jednego — tacy jak on zawsze
mają powód, a jeśli takowy istniał, to znajdował się właśnie w tym pokoju.
Rosaline często jeździła w odwiedziny do znajomych bądź rodziny, ale jakoś
nigdy nikt nie widział tych ludzi. Coś w tym mogło być.
Wstał i zaczął przeszukiwać pokój. Pod łóżkiem
nic nie znalazł, w szafie tak samo. W sumie nic dziwnego, bo takie miejsca są
najbardziej oczywiste. Czuł się jak skończony kretyn szperając w jej rzeczach,
ale ten skurwiel bez powodu nie wybrałby akurat jej. Sprawą Marion zajmowała
się milicja, ale o Rosaline zadba sam. Zaczął przeszukiwać szafkę nocną,
biurko, a na samym końcu półki z książkami. Dopadła go rezygnacja, bo nie
znalazł absolutnie niczego. Na co on właściwie liczył? Teorie spiskowe i
sekrety nie były w stylu Rosaline. Dopiero po chwili zorientował się, że
rośliny, które dopiero co podlewał, nie znajdują się w doniczkach, a w
osłonkach, w które włożone były pojemniki bez otworów odprowadzających nadmiar
wody.
To
idiotyczne, ale raz kozie śmierć.
Podszedł do parapetu i zaczął wyjmować rośliny
z osłonek, trafiając na… soczyste nic. Dopiero w ostatniej coś znalazł, co
sprawiło, że niezwykle się podekscytował. Poczuł się jak prawdziwy detektyw,
który potrafi wywnioskować coś z niczego. Uznał, że to głupie, ale nadal
cieszył się jak dziecko. Zauważył też, że wiele swoich ostatnich czynów uważał
za głupie.
Z osłonki wyjął notatnik w miękkiej oprawie,
bardzo umiejętnie zwinięty. Był pewien, że nie włoży go tam z powrotem, więc
ustawił wszystko tak, jak zastał, i wyszedł z łupem. Od razu udał się do
swojego pokoju, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się co mogło tam być. Drzwi
zamknął na klucz, upewniając się przy tym, że na pewno są zamknięte, i usiadł
przy biurku.
Pierwsze strony nie zawierały nic
podejrzanego, a tym bardziej ciekawego. Jakieś przepisy, listy zakupów, daty i
godziny spotkań z koleżankami. Z każdą kolejną stroną czuł się coraz bardziej zniechęcony.
Nie ma tu
nic ciekawego. Czego ja się spodziewałem…
Zamknął notatnik i rzucił go na blat biurka.
Westchnął ciężko, nie wiedząc co ma zrobić. A co właściwie mógł zrobić? Dobre
pytanie.
Zerknął na zeszyt. Wystawała z niego jakaś
kartka, której wcześniej nie zauważył. Sięgnął po nią i rozłożył, po czym
zaczął czytać.
Co to ma
być…?
,,Katherina
często wychodzi z Vincentem. Nie wiem, dokąd idą, bo nie jestem w stanie za
nimi nadążyć. Często znikają na cały dzień i wracają wieczorem. Wyglądają na szczęśliwych.
Podejrzewam niewinny romans, ale nic poza tym. (…) Panna Sorgman widuje się też
z niejaką Eleną, o której nie mam wielu informacji. Trzeba mieć ją na oku, bo
nie ma powodów, by jej ufać. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, to pracuje
jako prostytutka, ale to tylko przykrywka. Nie mam na to dowodów, jeszcze, ale
definitywnie coś z nią jest nie tak. Za często widuję ją w różnych podejrzanych
miejscach, w jeszcze bardziej podejrzanym towarzystwie. Przykładem takiego
towarzystwa jest młodzieniec o blond włosach, którego imienia nie znam. Wysoki,
strasznie blady i bardzo czujny. Śliski typ. Widziałam go tylko kilka razy, a
jednak za każdym razem mnie dostrzegł, wiem to. Razem z B. podejrzewamy, że
może to być ów morderca, który ostatnimi czasy terroryzuje miasto. Jego pobudki
nie są nam jeszcze znane, ale plotka głosi, że jego oczy to czyste srebro, że
jest demonem. Oczywiście to wszystko gadanie zacofanego ludu. Wiem też, że
Zakon się nim interesuje. Prędzej czy później go złapią, a tego na razie nie
chcemy. Kimkolwiek się okaże, może być cennym sprzymierzeńcem w nadchodzącej
wojnie. Albo najgorszym wrogiem.’’
O co tu chodziło? Jaka wojna? Czy Rosaline ich
wszystkich szpiegowała? Ale po co? Komu przekazywała te informacje? Wiedziała o
zakonie, o mordercy, o wszystkim. Pobieżnie przeczytał większość jej zapisków,
ale wszystko wyglądało podobnie do tego, co widział wcześniej. Jedyną różnicą
była spora ilość informacji o Katherinie — gdzie była, z kim, kiedy, co robiła.
Te wszystkie informacje przeraziły go bardziej niż się spodziewał. W końcu to
była Rosaline, miła i uczynna, idealna gospodyni domowa. Zainteresował go
ostatni akapit. Był napisany dużo mniej starannie niż reszta tekstu, jakby w
pośpiechu, bo litery nie miały tak ładnie zarysowanych brzuszków, a raczej
jakieś ostre półksiężyce.
,,Od kilku
dni czuję, że ktoś mnie obserwuje. Gdy gdzieś wychodzę, kątem oka widzę cienie,
słyszę śmiechy, czasem własne imię. Mam coraz większe problemy z obserwowaniem
Katheriny. Ktoś mnie chyba od niej odgradza, ale nie wiem jak. Gdy tylko jest w
pobliżu, ja nie mogę się skupić. Boli mnie głowa i odnoszę wrażenie, że jestem
w niebezpieczeństwie. Ten niepokój mnie pochłania, nie mogę normalnie
funkcjonować. Nie powiem o tym B., bo tylko by się niepotrzebnie zmartwił.
Vincent i jego rodzina… Oni też nie mogą się dowiedzieć. W razie takiej
potrzeby, użyję medalionu, który dał mi B. Wiem, że on mnie ochroni.’’
Medalion? To był jego jedyny trop, ale nigdy
nie zauważył, by Rosaline nosiła jakąś biżuterię.
Wpadł na pomysł, który wydał mu się czystym
szaleństwem. Wiedział, że ciało Rosaline nadal jest w kostnicy, póki co
nietknięte. Ponoć ojciec wstrzymał całe śledztwo na trzy dni, chcąc dać
Vincentowi czas na uspokojenie się i obejrzenie ciała. Swego rodzaju
pożegnanie, bo nie chciał otwartej trumny na pogrzebie. Troska ojca czasami jawiła
mu się dość makabrycznie, ale akurat teraz mogło to mieć jakieś plusy.
Znajdę go,
Rosaline. Choćby to miałaby być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię. Obiecuję.
Przebrał się w mniej formalne ubrania, bo
kostnica nie miała być jego jedynym przystankiem. Musiał ubrać się tak, by w
dzielnicy biedoty nie dostać kosy pod żebra za zbyt ekskluzywny ubiór. Jego
zdaniem znoszona skórzana kurtka i czarne spodnie, które lata świetności miały
dawno za sobą, nadadzą się idealnie. W razie niebezpieczeństwa będzie wiedział,
co zrobić i jak się obronić. Lata, które tam spędził, nie poszły na marne.
***
Dotarł do kostnicy w rekordowym czasie, gnany
ciekawością i żalem. Mężczyzna w recepcji doskonale wiedział, kim był Vincent.
Wpuścił go bez żadnych pytań, a jedynie poinstruował odnośnie kierunku, w
którym miał się udać. Vincent podziękował cicho, unikając kontaktu wzrokowego.
Takie miejsca nigdy nie robiły na nim dobrego
wrażenia. Czy mogły robić inne? Sterylnie białe kafelki, zapach chemikaliów
używanych do czyszczenia, krwi, śmierci i brudu. Niektóre ciała leżały
przykryte prześcieradłami, które kiedyś może i były białe, ale materiał te
czasy miał dawno za sobą. Całe były zżółknięte i pokryte brązowo-rdzawymi
plamami oczywistego pochodzenia. Vincent skrzywił się na samą myśl.
Udało mu się dotrzeć do końca sali bez
zwracania śniadania. Od razu przeszedł do kolejnej, która wyglądała o niebo
lepiej. Była mała i schludna, praktycznie pusta. Na jednej ze ścian znajdowało
się dziewięć metalowych drzwiczek, każda z odpowiednim oznaczeniem.
Nie wiedział kiedy, ale do pomieszczenia
wszedł mężczyzna w kitlu.
— Pan Vincent Lawrence, jak mniemam? —
Mężczyzna odezwał się cichym, spokojnym głosem.
— Tak. A pan to…?
— Jestem koronerem. Pański ojciec posłał po
mnie, abym zajął się tą sprawą. Jakob Odell, do usług. — Wyciągnął dłoń w jego
stronę.
Vincent na oko dał mu jakieś czterdzieści lat.
Widział pierwsze siwe włosy i zastanawiał się, jak to możliwe, że pojawiają się
dopiero teraz. Czyżby praca przy trupach naprawdę konserwowała?
Chyba rozmyślał nad jego wiekiem zbyt długo,
bo zauważył zniecierpliwienie na twarzy koronera. Szybko uścisnął jego dłoń,
odchrząkując pośpiesznie.
— Chciałbym ją zobaczyć. Czy już coś z nią…
Czy w jakiś sposób… — Sam nie wiedział, jak ma to powiedzieć.
— Jak pan zapewne wie, doszło do dekapitacji.
Przepraszam, że mówię to tak bezpośrednio, ale zbadaliśmy rany i przyłączyliśmy
głowę do reszty ciała. Jak na razie to wszystko. Resztą zajmiemy się, gdy już…
Po pana wyjściu. Do tego czasu mamy się wstrzymać z wszelkimi działaniami.
Rzeczywiście, był dość bezpośredni. Vincent
sam nie wiedział, co ma na to powiedzieć, więc tylko skinął głową. Koroner
najwidoczniej to zrozumiał, bo bez słowa otworzył pierwsze drzwiczki po lewej i
wysunął z nich ciało przykryte białą tkaniną. Odsłonił materiał i wyszedł,
prosząc jedynie o poinformowanie o wyjściu.
Na widok szarej skóry Rosaline zrobiło mu się
chłodniej. Dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, a on nie wiedział, co ma
teraz zrobić. Bał się jej dotknąć, a nawet patrzeć na nią. Zawsze była taka
żywa i radosna, a teraz… To już nie była Rosaline, a po prostu zimny kawał
mięsa na metalowej blasze.
Vincent przełknął ślinę i wziął głębszy wdech.
Przyszedł tutaj po wisiorek i na tym starał się skupić. Z wielkimi oporami
zbliżył się do ciała i zsunął materiał niżej. Musiał na chwilę odwrócić wzrok,
widząc niestaranne, grube szwy na szyi kobiety.
Chyba nie
dam rady. Nie mogę na nią patrzeć…
Skrzywił się i zaczął szukać naszyjnika, ale
nic nie znalazł. Ciało było oczywiście nagie, nie zostało na nim absolutnie
nic, tylko karteczka przywieszona do dużego palca u stopy.
Zakrył ją i wydał z siebie jęk niezadowolenia
i swego rodzaju obrzydzenia. Był zdegustowany faktem, że naprawdę przyszedł
tutaj przeszukać zwłoki i jeszcze liczył na to, że rzeczywiście coś znajdzie.
— Myślałem, że zajmie to panu więcej czasu.
Słyszałem, że był pan do niej bardzo przywiązany… — powiedział koroner, którego
wejścia Vincent nawet nie zauważył. Napędził mu nieco strachu, nie mógł temu
zaprzeczyć.
— Właśnie dlatego chcę już stąd wyjść. Proszę
mi wybaczyć, ale po prostu nie mogę zostać...
— Oczywiście, rozumiem. Niech się pan nie
martwi, dojdziemy do prawdy. Zapewniam. — Uśmiechnął się, poprawiając okulary
na nosie.
— Jasne… — mruknął niepewnie. Coś w tym
człowieku go niepokoiło, ale nie wiedział co. Może sam fakt, że wykonywał taki
zawód? Może lepiej się w to nie zagłębiać. — Nadal macie jej rzeczy?
— Oczywiście. Mogę je panu pokazać, jeśli pan
sobie tego życzy.
— Życzy sobie. Chciałbym je przejrzeć w
samotności, jeśli to nie problem.
— Żaden. Proszę tu zaczekać, przyniosę je.
Odell zniknął za drzwiami, by powrócić z
prostym kartonowym pudełkiem w rękach. Vincent sam nie potrafił odpowiedzieć
sobie na pytanie dlaczego, ale myślał, że to będzie wyglądać inaczej. A tu
proszę, czyjaś osobowość zamknięta w białym opakowaniu z przykrywką i karteczką
z imieniem.
Jakob wyszedł, ale Vincent wiedział, że czeka
za drzwiami. Musiał się sprężyć, bo nigdy nie wypuścił by go z tym
naszyjnikiem.
Ja pierdolę,
co ja robię. Za coś takiego można iść siedzieć.
Otworzył pudło. Pierwszym co zobaczył była jej
suknia. Odetchnął głęboko i wyjął ją, odkładając na bok. Było tam sporo spinek
do włosów, gorset, buty. Ale ani śladu naszyjnika. Byłoby łatwiej, gdyby
chociaż wiedział jak wyglądał.
Jasna
cholera... Nie ma go. Czego ja się właściwie spodziewałem? To szaleństwo.
Chwycił suknię, którą przed chwilą wyjął z
pudełka i spojrzał na nią. Rzadko ją nosiła, choć wyjątkowo dobrze w niej
wyglądała. Vincent odniósł wrażenie, że właśnie ją zawiódł.
Ścisnął materiał i wtedy poczuł coś twardego
między jego fałdami. Zerwał się do znalezienia, jak miał nadzieję, naszyjnika.
Zajęło mu to więcej czasu niż myślał. Jak kobiety mogą nosić tyle warstw na
sobie? Chyba jednak garnitury nie są takie złe.
Bingo.
Spodziewał się czegoś więcej niż tego, co
właśnie trzymał w dłoni. Bursztynowa łezka na srebrnym łańcuszku. Czy to
naprawdę o to chodziło? Najwidoczniej.
Schował naszyjnik do kieszeni i włożył
wszystko do pudełka. Miał już dosyć tego miejsca.
— Dobra, skończyłem. Może pan zabrać jej
rzeczy.
Koroner wszedł do środka z dziwnym uśmiechem
na twarzy. Podszedł do ciała Rosaline i poprawił przykrywający ją materiał.
— Śmierć jest okrutna, ale piękna, nie uważa
pan, panie Lawrence? — Odpowiedziała mu cisza ze strony Vincenta. Mężczyzna
wsunął metalowy stół we wnękę w ścianie i zamknął drzwi, prawdopodobnie mocniej
niż to było konieczne. — Proszę na siebie uważać.
— Eee… Dzięki? Nawzajem, panie Odell. Do
widzenia.
— Do zobaczenia, panie Lawrence.
Pośpiesznie ruszył w stronę wyjścia. Znów
musiał przejść przez salę pełną przykrytych ciał, co przyprawiło go o mdłości.
Wyszedł z pomieszczenia, nawet nie żegnając się z mężczyzną, który go wpuścił.
Oddychając świeżym powietrzem poczuł się sto razy lepiej, ale i tak pochylił
się do przodu, czując bliskie wymioty. Na szczęście skończyło się to na kaszlu
i nieprzyjemnym posmaku w ustach, ale kilka sekund dłużej przesądziłoby o losie
jego żołądka.
Vincent poczuł się jak hiena cmentarna, ale
jakie miał inne wyjście? A ten cały Odell? Jakiś dziwny typ. Vincent miał co do
niego złe przeczucia.
Wyprostował się, łapiąc każdy oddech tak,
jakby miał być jego ostatnim.
***
Odetchnął ciężko, czując krople potu na
plecach i we włosach. Już dawno zdjął kurtkę, lecz upał okazał się bezlitosny.
Dotknął swojej twarzy, czując ulatujące ciepło, i nie pomylił się — jego
policzki płonęły żywym ogniem.
Obym nie
miał wypieków…
Wszedł do kawiarni, do której kierował się od
początku, od razu zajmując ostatnie miejsce w cieniu. Nazwa Cynamon raczej nie nawiązywała do
prawdziwej natury tego miejsca, ale wszyscy miejscowi o tym wiedzieli. Za dnia
można tu było wypić naprawdę dobrą kawę, a po pewnej godzinie… co dusza
zapragnie. Vincent od dawna cenił sobie ten przybytek Młoda kelnerka szybko się
nim zainteresowała.
— Co podać? — spytała bez większego entuzjazmu.
— Czarną proszę. I szklankę wody.
— Coś jeszcze?
— Tak. Przekaż proszę swojemu szefowi, że mam
coś dla niego. Powiedz, że to od Vincenta.
Dziewczyna uniosła brew, ale nie zadawała
pytań. Musiała to słyszeć dość często.
— Jasne.
Odeszła, zostawiając go samego. Nie musiał
długo czekać, bo jego zamówienie przyniósł sam właściciel. Barczysty mężczyzna
usiadł naprzeciw niego, stawiając kawę i wodę na środku okrągłego stolika.
Podwinął rękawy szarej koszulki i przejechał dłonią po długiej brodzie.
— Co sprowadza panicza do takiej speluny, hm?
— spytał niskim głosem.
— W sumie racja. Przydałby się remont. —
Zapadła chwilowa cisza, którą przerwał śmiech ich obu. — Jak się trzymasz,
Skip?
— Ja? Jak zwykle. To Ty powracasz cały
wypindrzony i pachnący. Jak to się stało?
— Powiedzmy, że wpuścili mnie z powrotem do
stada. Być może nie jest kolorowo, ale ma to swoje dobre strony.
— Jak znam ciebie to pewnie chodzi ci o
dziewczyny. Chociaż ja bym nie pogardził kasą. — Skip roześmiał się, krzyżując
ręce na piersi. Odchylił się nieco do tyłu, opierając się o drewniane krzesło.
— Ale nie wróciłeś tu, żeby mi opowiadać o swoim perfekcyjnym życiu bogacza, co
nie, młody? Ponoć coś dla mnie masz.
— A i owszem, stary.
— Nie łap mnie za słówka. Wiesz, że mnie to
drażni.
— Dobra, dobra. — Westchnął i wyciągnął z
kieszeni wisiorek. Wątpliwe trofeum dzisiejszego dnia. — Pewnie słyszałeś o
Rosaline… Nie będę się rozwodził na ten temat, po prostu powiedz mi czy wiesz
coś o tym. — Położył naszyjnik na stole i podsunął go Skipowi. Mężczyzna wziął
go do ręki i zaczął mu się przyglądać. W jego wielkich łapskach ta błyskotka
wyglądała na naprawdę malutką.
— Naszyjnik. Całkiem ładny, dobrze wykonany,
sporo warty. Chcesz go sprzedać? Mogę polecić kilku gości.
— Nie o to chodzi. Należał do Rosaline,
dostała go od kogoś. Wierzyła, że ją chroni. — To, co właśnie powiedział,
brzmiało beznadziejnie. Wiedział o tym, ale to był jego jedyny trop.
— Przecież ty nie wierzysz w przesądy, prawda Vincent?
Po pijaku wygłosiłeś mi tu niezły wykład na ten temat.
Vincent wywrócił oczami zniechęcony.
— Chuj z moją wiarą. Pomożesz mi z tym czy
nie?
— Nie — powiedział stanowczo i odłożył
błyskotkę. — Ale znam kogoś, kto może.
Zapadła niezręczna cisza, a Vincent zaczął się
niecierpliwić.
— Więc? Kto to jest? — spytał poirytowany.
— No chyba nie myślałeś, że dostaniesz taką
informację za darmo? Tylko mi tu nie pierdol o ,,względzie na stare czasy’’ czy
o jakimś innym gównie.
Ja pierdolę,
no wiedziałem.
— Dobra, nie ma nic za darmo. Rozumiem. To ile
mam ci zapłacić?
Skip pochylił się do przodu i zrobił
najbardziej poważną minę, jaką Vincent kiedykolwiek u niego widział. Czyżby
potrzebował więcej gotówki, niż mógł podejrzewać? A może chciał czegoś innego?
Ale czego?
— Widzisz młody… Dawno cię tu nie było, więc
pewnie wypadłeś trochę z obiegu. — Skip uśmiechnął się dziwnie, wprawiając
Vincenta w coraz większe skołowanie. Chciał z nim odprawić czarną mszę i spalić
kota na stosie, czy jak? — Myślę, że kilka drinków ze starym przyjacielem nie
jest dla ciebie zbyt uwłaczające, co, paniczyku? — Skip zaśmiał się,
prawdopodobnie z wyrazu twarzy Vincenta.
— Ty to wiesz jak owijać w bawełnę, kurwa. —
Również zaczął się śmiać i napił się kawy. — Kiedy tylko chcesz, ale może nie
dzisiaj, co? Pewnie wiesz już o wszystkim…
— Czy wiem? — Skip nie potrafił ukryć
zdziwienia. — Człowieku, wie cała jebana okolica, takich rzeczy nie da się
trzymać w tajemnicy.
Polemizowałbym.
Skip wyjął z kieszeni ołówek i zapisał coś na
serwetce. Podał ją Vincentowi i odchrząknął. Vincent wziął papier do ręki i
uniósł brew do góry.
— Jesteś pewien? Byłem tam nie raz, ale nie ma
tam nic prócz dziwnych typów.
— Dlatego tam powinieneś szukać. Powiedz, że
ja cię przysłałem, inaczej pewnie nawet cię nie wpuści. Najciemniej jest pod
latarnią.
— Ciekawe… — Schował serwetkę do kieszeni. —
Dzięki, Skip. Jeszcze się odezwę w sprawie tego drinka.
***
Niezbyt delikatna woń szczyn i gówna omal nie
doprowadziła Vincenta do wymiotów. Już drugi raz dzisiaj stał na granicy
zwrócenia śniadania, a to musiało coś oznaczać. Choć niekoniecznie coś dobrego.
Stał właśnie w jednej z wąskich uliczek
najbiedniejszej dzielnicy miasta, otoczony bezdomnymi, alkoholikami i innymi
wyrzutkami tego perfekcyjnego społeczeństwa. Jeden z leżących pod brunatną
ścianą mężczyzn już dawno się poddał, przez co leżał teraz w kałuży własnych
fekaliów. Choć widok był odrażający, Vincentowi zrobiło się szkoda tego
człowieka.
Podszedł do jednego z bardziej przytomnych
dżentelmenów w celu zebrania informacji. Mężczyzna mamrotał coś pod nosem, a
Vincentowi nie umknęło kilka butelek walających się nieopodal.
— Szukam człowieka imieniem Mylo. — Zagadał do
mężczyzny, lecz ten zareagował jedynie niewyraźnymi pomrukami. Gdyby dobrze się
wsłuchać, można by dosłyszeć się tam przekleństw, choć bardzo nieudolnie
wypowiedzianych. — Przysłał mnie Skip…?
Mężczyzna znieruchomiał i spuścił wzrok.
Uniósł brudna rękę opatrzoną w dziurawą rękawiczkę i palcem wskazał Vincentowi
kierunek. Nie powiedział przy tym ani słowa, ani nawet nie spojrzał na
chłopaka.
Eee, no dobra. Dzięki brachu.
Vincent ruszył we wskazanym kierunku, mijając
sterty śmieci i ludzi w nich żyjących. Chyba został usłyszany przez większość z
nich, bo każdy kolejny wskazywał mu drogę tak samo jak pierwszy mężczyzna.
To miejsce okazało się większym labiryntem niż
przypuszczał. Został poprowadzony przez kilka budynków, a jego przewodnikami
były kobiety, mężczyźni, nawet dzieci. Co jakiś czas upewniał się, że naszyjnik
nadal jest w jego kieszeni, a nie w drobnej rączce jakiegoś małego
kieszonkowca.
Ostatecznie dotarł do dość ciemnego kąta,
który okazał się ślepym zaułkiem. Mogli się wszyscy zgadać i wyprowadzić go na
manowce? A może zaraz zjawi się grupka karków i po prostu go pobiją i okradną?
Nie takie epizody miał za sobą. Mógł za to podziękować ojcu.
Czyjś histeryczny śmiech rozbrzmiał wokół
Vincenta, przez co prawie dostał zawału. Nie wiedział skąd się wziął, ale łysy
mężczyzna po prostu minął go i zniknął za, jak się okazało, dość dobrze
ukrytymi drzwiami. Kimkolwiek był, poruszał się dziwnie, szybko, bardzo
nerwowo. Vincent nie widział innego wyjścia, więc podążył za nim, jednak
postanowił zachować przy tym szczególną ostrożność. Coś z tym miejscem było nie
tak, z Mylo też, bo kto normalny trzyma się takiej okolicy?
Stanął w drzwiach i spojrzał na mężczyznę.
Stał tyłem do niego, pod ścianą, drgając i szybko oddychając.
— Aaaee… Przepraszam, szukam Mylo. Dobry
adres?
— Dobry adres. Dobry adres.
Wysoki głos mężczyzny zaskoczył Vincenta, a
jeszcze bardziej to, że zaczął przykładać i odrywać głowę od ściany. Po chwili
zaczął robić to szybciej i mocniej, przez co ten gest przekształcił się w
uderzanie.
— Hej, przestań! Zrobisz sobie krzywdę. Czy ty
mnie w ogóle słyszysz?
Nieznajomy wariat nagle przestał się ruszać.
Zaczął powoli odwracać się w stronę Vincenta, przyprawiając go o gęsią skórkę.
Gdy mógł już dostrzec jego twarz, przeraził się nie na żarty. Mężczyzna musiał ucierpieć
w jakimś wypadku, albo ktoś zgotował mu naprawdę okropną przyszłość. Całą jego
twarz pokryta była bliznami, poparzeniami. Wyglądała, jakby gniła.
— Oni nadchodzą, wiesz? Zniszczą nas.
Wymordują! Oni idą po nas… To kara. Tak! Kara! Ja wiem, ja wiem… Ja to wiem. I
ty też powinieneś! Wszyscy powinni! — Vincent zrobił krok w tył. Widział szał w
oczach tego człowieka i czuł czysty strach, choć sam nie wiedział dlaczego. O
co mogło mu chodzić? Pewnie to zwykły wariat i właśnie wszedł w swoją fazę
odjazdu od rzeczywistości. — Ucieka pan ode mnie, panie Lawrence? A może się
pan boi? BOISZ SIĘ, SKURWIELU?!
Co do chuja…?
Vincent czuł, jak adrenalina zaczyna uderzać
mu do głowy. Był gotów do obrony w każdej chwili, a jeśli zaszłaby taka potrzeba
— do ataku.
— Michael, przestań! Natychmiast! — Vincent
nie wiedział skąd się wzięła, ale głos tej kobiety uspokoił i jego, i Michaela.
— Wynocha stąd, kochanie. No, już. Raz, raz! — Klasnęła dwa razy, a mężczyzna
wycofał się, choć nie był z tego faktu zadowolony. — Wybacz, że zostałeś tak
przywitany. Michael jest trochę… — Czarnoskóra kobieta zakręciła palcem koło
skroni. —Sam widziałeś.
Uśmiechnęła się i zbliżyła z gracją, choć jej
poniszczona staroświecka suknia i długie włosy ułożone w dredy raczej nie
wyglądały zbyt wykwintnie.
— Wybacz, że, um… Przeszkadzam. Szukam Mylo.
Widziałaś go może?
— Czy go widziałam? — Roześmiała się, siadając
na jednym z wielu poniszczonych krzeseł. — Czego chcesz… od niego?
— Przysyła mnie Skip. Ponoć dowiem się tu
czegoś o tym. — Wyjął z kieszeni naszyjnik i pokazał go kobiecie. Ta przestała
się uśmiechać, a zaczęła przyglądać się błyskotce.
— Skip, powiadasz? Bardzo ładny… naszyjnik.
Wyjątkowy, powiedziałabym. Skąd go masz?
— Należał do przyjaciółki. Chciałbym się
czegoś o nim dowiedzieć, bo wspominała go w swoich zapiskach.
— Mhm. Interesujące.
— To jak, zaprowadzisz mnie do Mylo? Czy
chcesz czegoś w zamian?
— Nie chcę niczego, poza twoim zaufaniem. Nie
martw się, Mylo już tu jest. — Kobieta uśmiechnęła się, zakładając nogę na
nogę. W jej sukni znajdowało się rozcięcie, przez co całe udo oraz łydka
ujrzały światło dzienne. — To ja.
Vincent nie wiedział co powiedzieć. Być może
nie tego się spodziewał? Ale skoro TO jest Mylo...
— To chyba jakieś nieporozumienie…
— Dlaczego? Czyżbym ci nie odpowiadała? Coś ze
mną nie tak, panie Lawrence?
— Skąd znasz moje imię? — No właśnie, skąd oni wszyscy znają twoje imię, Vincent?
— W moich kręgach jest pan dość znany. Zapewne
niejaka Elena jest panu dobrze znana, czyż nie? Dużo wiem od niej, choć ona
raczej by się do tego nie przyznała… — Kobieta zaczęła chichotać, choć ten
śmiech nie należał do najprzyjemniejszych.
— Dobra, mam już tego dosyć. Kim ty właściwie
jesteś? I skąd te dziwaczne pytania? I co ona ma do tego?
Twarz Mylo przybrała poważny wyraz, a ona sama
wstała i wykonała dość teatralny gest pokłonu.
— Drogi panie Lawrence… Myślałam, że pan wie.
Jestem jej siostrą.
~~*~~
Oto jest :) Kolejny rozdział oficjalnie ujrzał światło dzienne. Biorąc pod wzgląd tak długą przerwę i moje osobiste obawy o ten epizod... Drogie Komentarze - na pewno mnie nie zawiedziecie ;)
Nie będę dedykować, ale chciałabym podziękować Adnie. Twoje wsparcie dużo dla mnie znaczy :) A, i droga Nesso, mam szczerą nadzieję, że ten rozdział cię nie zawiedzie.
Widzę się z wami na waszych blogach!
Do zobaczenia, dzieciaczki!
Hej, droga Nieznajoma! Po prawie poł rocznej przerwie, pojawił się w końcu nowy rozdział Nie Szukaj Siebie. Będę bardzo wdzięczna, jeśli w wolnej chwili rzucisz okiem i powiesz, co myślisz. Z góry dziękuję za Twój czas.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! :)
http://nie-szukaj-siebie.blogspot.com
Zgadnij kto to? :D
OdpowiedzUsuńOk ok ok ok... To pierwsze tak, bo zapomnę. Czasy mieszasz – raz piszesz w przeszłym, a za kilka zdań jest teraźniejszy, więc no, zwróć uwagę przy następnym rozdziale, który mam nadzieję już piszesz. ^^
Co do samej treści (wyszłam z wprawy przy komentowaniu – ostrzegam uprzejmie) – od początku nie wiedziałam o co kaman, bo ja wciąż w pamięci mam tamte sceny z tego innego strasznego świata i miałam nadzieję, że będzie coś dalej, no ale nie było, jakoś przeżyję.
Jakob wydaje się być po prostu świrem zapatrzonym na śmierć i zwłoki – nie zdziwi mnie jeśli okaże się nekrofilem.
Śmiechłam przy szczynach i gównie, a po chwili dżentelmen... Tak, idealnie to do siebie pasuje. ;) Świr i Mylo, jako kobieta jakoś mnie nie zaskoczyły. Nie wiem czy za dużo filmów oglądam czy co, ale mam wrażenie, że motyw takiego psychola jest dość częsty i w sumie pomyłka faceta z kobietą, bo takie imię też. A wiesz z kim mi się ta kobita skojarzyła? Marie Laveau – American Horror Story: Sabat. Idealnie mi się to tu zgadza. Nie wiem czy widziałaś czy nie, ale w sumie ta Mylo to pewnie też czarownica. ^^
Nie ma za co. :3 Wystarczy, że będziesz ładnie pisać rozdziały, a wszystko będzie dobrze... Nie nawiedzę cię w nocy, a ni nic. ^^