9.12.2017

Rozdział XI - Wish you were here

Siedział wpatrzony w ścianę. Matka roniła łzy, słysząc słowa ojca, ale do Vincenta już nic nie docierało. Czuł wewnętrzną pustkę, a cały otaczający go świat wydawał się odległy. Oceany dzieliły go od rzeczywistości.
Nigdy nie zapomniał tych czasów, gdy był jeszcze dzieckiem. Ojciec zrugał go za niewystarczające przykładanie się do nauk o Zakonie i Hedensarczykach. Zamiast słuchać wykładów o wojnach jakie toczyli, z kim, gdzie kiedy i dlaczego, on rysował statki, udając robienie notatek. Dostał wtedy po łapach, a po lekcji uciekł do zawsze uśmiechniętej Rosaline, która pocieszyła go i poczęstowała świeżo upieczonym ciastem z jagodami.
Kochał swoją matkę, ale to Rosaline się nim zajmowała. Ona zaprowadzała go do szkoły, robiła śniadania, wspierała. Po prostu była, czego nie mógł powiedzieć o Olivii. Ojciec zawsze był zajęty, a większość wolnego czasu spędzał na bankietach i robieniu interesów, w czym matka zawsze mu towarzyszyła. Najpierw Vincent był za mały, żeby z nimi iść, a potem nie chciał tego robić, za co najpierw był karany, a potem zmuszany do uczestnictwa w tego typu nudnych wydarzeniach. Wolał ponieść konsekwencje, jakie by one nie były, niż siedzieć na przyjęciach i udawać, że wszystkich zna, lubi i szanuje. Chował się lub uciekał z domu, żeby tylko uniknąć ojca i jego niekończących się wymagań, a Rosaline go kryła. Na poczekaniu wymyślała takie wymówki, w które nawet Dante Lawrence wierzył.
Powinien się domyślić. Przecież nie było jej na jego urodzinach, a zawsze przychodziła. Zjawiła się nawet w biednej dzielnicy, gdy wszyscy wyraźnie jej tego zakazali, z babeczką i wbitą w nią świeczką. Jak mógł okazać się takim ignorantem?
Wstał i wyszedł, ignorując nawoływania ojca. Zataił to przed nim, bo jakieś głupie przyjęcie było ważniejsze. Przyjęcie! Nie chciał o tym myśleć. Nie mógł. Dłuższe rozpatrywanie jego decyzji doprowadziłoby zapewne do rękoczynów, a bicie się ze starszym mężczyzną było raczej nie na miejscu. Gdyby zrobił mu krzywdę, to prawdopodobnie nigdy by sobie tego nie wybaczył, bez względu na ich relację.
Udał się do jednego z pokoi zarezerwowanych dla służby. Nigdy nie lubił ich tak nazywać, bo wydawało mu się to uwłaczające. Ojciec może i był surowy, ale nigdy nie traktował ludzi jak niewolników. A przynajmniej nie tych, którzy opiekowali się jego domem i rodziną. Widząc imię Rosaline na jednych z wielu drzwi, uśmiechnął się lekko. Wszedł do środka, nie zważając na nic.
Jej pokój nic się nie zmienił. Na ścianach nadal znajdowała się ta sama, brzydka tapeta w róże, drewniane meble były już zużyte, na półkach książki kucharskie i tandetne romansidła. Znalazło się tam kilka zeszytów, ubrań i roślin, które trzeba by podlać, bo od kilku dni nikt tego nie robił. Vincent zauważył konewkę na parapecie i postanowił ulżyć kwiatom w ich mękach. Niektóre podniosły się już po kilku minutach, gdy inne zachłannie wchłaniały całą wodę i nie wykazywały żadnej poprawy, jakby gardząc z jego wysiłków.
Znam kilku takich, z którymi byście się dogadały, bezwzględne chwasty.
Usiadł na łóżku i rozejrzał się po pokoju, nie widząc nic ciekawego. Położył się, chłonąc typowy dla Rosaline zapach — kwiatowy, delikatny, z domieszką starości i wypieków. Rozpoznałby go wszędzie, a teraz bardzo tego potrzebował. Dawało mu to poczucie, że Rosaline może w każdej chwili wrócić i zacząć opowiadać o kolejnych niedorzecznościach, których naopowiadała jej Clementine.
Jak mogłem tego nie zauważyć. Przecież by przyszła, bez względu na wszystko. Ale Elena, Katherina i całe to ,,przyjęcie’’… Czy to mogło aż tak mnie rozproszyć? Jestem idiotą.
Uznał, że starczy już tego użalania się nad sobą. Co się stało, to się nieodstanie. W tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno — dowiedzieć się więcej o Białym Kaznodziei. Uważał, że to strasznie głupia ksywka, ale prasa robi swoje i tak się przyjęło. Powinni nazywać go mordercą, bo tym właśnie był.
Vincent był pewien jednego — tacy jak on zawsze mają powód, a jeśli takowy istniał, to znajdował się właśnie w tym pokoju. Rosaline często jeździła w odwiedziny do znajomych bądź rodziny, ale jakoś nigdy nikt nie widział tych ludzi. Coś w tym mogło być.
Wstał i zaczął przeszukiwać pokój. Pod łóżkiem nic nie znalazł, w szafie tak samo. W sumie nic dziwnego, bo takie miejsca są najbardziej oczywiste. Czuł się jak skończony kretyn szperając w jej rzeczach, ale ten skurwiel bez powodu nie wybrałby akurat jej. Sprawą Marion zajmowała się milicja, ale o Rosaline zadba sam. Zaczął przeszukiwać szafkę nocną, biurko, a na samym końcu półki z książkami. Dopadła go rezygnacja, bo nie znalazł absolutnie niczego. Na co on właściwie liczył? Teorie spiskowe i sekrety nie były w stylu Rosaline. Dopiero po chwili zorientował się, że rośliny, które dopiero co podlewał, nie znajdują się w doniczkach, a w osłonkach, w które włożone były pojemniki bez otworów odprowadzających nadmiar wody.
To idiotyczne, ale raz kozie śmierć.
Podszedł do parapetu i zaczął wyjmować rośliny z osłonek, trafiając na… soczyste nic. Dopiero w ostatniej coś znalazł, co sprawiło, że niezwykle się podekscytował. Poczuł się jak prawdziwy detektyw, który potrafi wywnioskować coś z niczego. Uznał, że to głupie, ale nadal cieszył się jak dziecko. Zauważył też, że wiele swoich ostatnich czynów uważał za głupie.
Z osłonki wyjął notatnik w miękkiej oprawie, bardzo umiejętnie zwinięty. Był pewien, że nie włoży go tam z powrotem, więc ustawił wszystko tak, jak zastał, i wyszedł z łupem. Od razu udał się do swojego pokoju, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się co mogło tam być. Drzwi zamknął na klucz, upewniając się przy tym, że na pewno są zamknięte, i usiadł przy biurku.
Pierwsze strony nie zawierały nic podejrzanego, a tym bardziej ciekawego. Jakieś przepisy, listy zakupów, daty i godziny spotkań z koleżankami. Z każdą kolejną stroną czuł się coraz bardziej zniechęcony.
Nie ma tu nic ciekawego. Czego ja się spodziewałem…
Zamknął notatnik i rzucił go na blat biurka. Westchnął ciężko, nie wiedząc co ma zrobić. A co właściwie mógł zrobić? Dobre pytanie.
Zerknął na zeszyt. Wystawała z niego jakaś kartka, której wcześniej nie zauważył. Sięgnął po nią i rozłożył, po czym zaczął czytać.
Co to ma być…?
,,Katherina często wychodzi z Vincentem. Nie wiem, dokąd idą, bo nie jestem w stanie za nimi nadążyć. Często znikają na cały dzień i wracają wieczorem. Wyglądają na szczęśliwych. Podejrzewam niewinny romans, ale nic poza tym. (…) Panna Sorgman widuje się też z niejaką Eleną, o której nie mam wielu informacji. Trzeba mieć ją na oku, bo nie ma powodów, by jej ufać. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, to pracuje jako prostytutka, ale to tylko przykrywka. Nie mam na to dowodów, jeszcze, ale definitywnie coś z nią jest nie tak. Za często widuję ją w różnych podejrzanych miejscach, w jeszcze bardziej podejrzanym towarzystwie. Przykładem takiego towarzystwa jest młodzieniec o blond włosach, którego imienia nie znam. Wysoki, strasznie blady i bardzo czujny. Śliski typ. Widziałam go tylko kilka razy, a jednak za każdym razem mnie dostrzegł, wiem to. Razem z B. podejrzewamy, że może to być ów morderca, który ostatnimi czasy terroryzuje miasto. Jego pobudki nie są nam jeszcze znane, ale plotka głosi, że jego oczy to czyste srebro, że jest demonem. Oczywiście to wszystko gadanie zacofanego ludu. Wiem też, że Zakon się nim interesuje. Prędzej czy później go złapią, a tego na razie nie chcemy. Kimkolwiek się okaże, może być cennym sprzymierzeńcem w nadchodzącej wojnie. Albo najgorszym wrogiem.’’
O co tu chodziło? Jaka wojna? Czy Rosaline ich wszystkich szpiegowała? Ale po co? Komu przekazywała te informacje? Wiedziała o zakonie, o mordercy, o wszystkim. Pobieżnie przeczytał większość jej zapisków, ale wszystko wyglądało podobnie do tego, co widział wcześniej. Jedyną różnicą była spora ilość informacji o Katherinie — gdzie była, z kim, kiedy, co robiła. Te wszystkie informacje przeraziły go bardziej niż się spodziewał. W końcu to była Rosaline, miła i uczynna, idealna gospodyni domowa. Zainteresował go ostatni akapit. Był napisany dużo mniej starannie niż reszta tekstu, jakby w pośpiechu, bo litery nie miały tak ładnie zarysowanych brzuszków, a raczej jakieś ostre półksiężyce.
,,Od kilku dni czuję, że ktoś mnie obserwuje. Gdy gdzieś wychodzę, kątem oka widzę cienie, słyszę śmiechy, czasem własne imię. Mam coraz większe problemy z obserwowaniem Katheriny. Ktoś mnie chyba od niej odgradza, ale nie wiem jak. Gdy tylko jest w pobliżu, ja nie mogę się skupić. Boli mnie głowa i odnoszę wrażenie, że jestem w niebezpieczeństwie. Ten niepokój mnie pochłania, nie mogę normalnie funkcjonować. Nie powiem o tym B., bo tylko by się niepotrzebnie zmartwił. Vincent i jego rodzina… Oni też nie mogą się dowiedzieć. W razie takiej potrzeby, użyję medalionu, który dał mi B. Wiem, że on mnie ochroni.’’
Medalion? To był jego jedyny trop, ale nigdy nie zauważył, by Rosaline nosiła jakąś biżuterię.
Wpadł na pomysł, który wydał mu się czystym szaleństwem. Wiedział, że ciało Rosaline nadal jest w kostnicy, póki co nietknięte. Ponoć ojciec wstrzymał całe śledztwo na trzy dni, chcąc dać Vincentowi czas na uspokojenie się i obejrzenie ciała. Swego rodzaju pożegnanie, bo nie chciał otwartej trumny na pogrzebie. Troska ojca czasami jawiła mu się dość makabrycznie, ale akurat teraz mogło to mieć jakieś plusy.
Znajdę go, Rosaline. Choćby to miałaby być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię. Obiecuję.
Przebrał się w mniej formalne ubrania, bo kostnica nie miała być jego jedynym przystankiem. Musiał ubrać się tak, by w dzielnicy biedoty nie dostać kosy pod żebra za zbyt ekskluzywny ubiór. Jego zdaniem znoszona skórzana kurtka i czarne spodnie, które lata świetności miały dawno za sobą, nadadzą się idealnie. W razie niebezpieczeństwa będzie wiedział, co zrobić i jak się obronić. Lata, które tam spędził, nie poszły na marne.

***

Dotarł do kostnicy w rekordowym czasie, gnany ciekawością i żalem. Mężczyzna w recepcji doskonale wiedział, kim był Vincent. Wpuścił go bez żadnych pytań, a jedynie poinstruował odnośnie kierunku, w którym miał się udać. Vincent podziękował cicho, unikając kontaktu wzrokowego.
Takie miejsca nigdy nie robiły na nim dobrego wrażenia. Czy mogły robić inne? Sterylnie białe kafelki, zapach chemikaliów używanych do czyszczenia, krwi, śmierci i brudu. Niektóre ciała leżały przykryte prześcieradłami, które kiedyś może i były białe, ale materiał te czasy miał dawno za sobą. Całe były zżółknięte i pokryte brązowo-rdzawymi plamami oczywistego pochodzenia. Vincent skrzywił się na samą myśl.
Udało mu się dotrzeć do końca sali bez zwracania śniadania. Od razu przeszedł do kolejnej, która wyglądała o niebo lepiej. Była mała i schludna, praktycznie pusta. Na jednej ze ścian znajdowało się dziewięć metalowych drzwiczek, każda z odpowiednim oznaczeniem.
Nie wiedział kiedy, ale do pomieszczenia wszedł mężczyzna w kitlu.
— Pan Vincent Lawrence, jak mniemam? — Mężczyzna odezwał się cichym, spokojnym głosem.
— Tak. A pan to…?
— Jestem koronerem. Pański ojciec posłał po mnie, abym zajął się tą sprawą. Jakob Odell, do usług. — Wyciągnął dłoń w jego stronę.
Vincent na oko dał mu jakieś czterdzieści lat. Widział pierwsze siwe włosy i zastanawiał się, jak to możliwe, że pojawiają się dopiero teraz. Czyżby praca przy trupach naprawdę konserwowała?
Chyba rozmyślał nad jego wiekiem zbyt długo, bo zauważył zniecierpliwienie na twarzy koronera. Szybko uścisnął jego dłoń, odchrząkując pośpiesznie.
— Chciałbym ją zobaczyć. Czy już coś z nią… Czy w jakiś sposób… — Sam nie wiedział, jak ma to powiedzieć.
— Jak pan zapewne wie, doszło do dekapitacji. Przepraszam, że mówię to tak bezpośrednio, ale zbadaliśmy rany i przyłączyliśmy głowę do reszty ciała. Jak na razie to wszystko. Resztą zajmiemy się, gdy już… Po pana wyjściu. Do tego czasu mamy się wstrzymać z wszelkimi działaniami.
Rzeczywiście, był dość bezpośredni. Vincent sam nie wiedział, co ma na to powiedzieć, więc tylko skinął głową. Koroner najwidoczniej to zrozumiał, bo bez słowa otworzył pierwsze drzwiczki po lewej i wysunął z nich ciało przykryte białą tkaniną. Odsłonił materiał i wyszedł, prosząc jedynie o poinformowanie o wyjściu.
Na widok szarej skóry Rosaline zrobiło mu się chłodniej. Dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, a on nie wiedział, co ma teraz zrobić. Bał się jej dotknąć, a nawet patrzeć na nią. Zawsze była taka żywa i radosna, a teraz… To już nie była Rosaline, a po prostu zimny kawał mięsa na metalowej blasze.
Vincent przełknął ślinę i wziął głębszy wdech. Przyszedł tutaj po wisiorek i na tym starał się skupić. Z wielkimi oporami zbliżył się do ciała i zsunął materiał niżej. Musiał na chwilę odwrócić wzrok, widząc niestaranne, grube szwy na szyi kobiety.
Chyba nie dam rady. Nie mogę na nią patrzeć…
Skrzywił się i zaczął szukać naszyjnika, ale nic nie znalazł. Ciało było oczywiście nagie, nie zostało na nim absolutnie nic, tylko karteczka przywieszona do dużego palca u stopy.
Zakrył ją i wydał z siebie jęk niezadowolenia i swego rodzaju obrzydzenia. Był zdegustowany faktem, że naprawdę przyszedł tutaj przeszukać zwłoki i jeszcze liczył na to, że rzeczywiście coś znajdzie.
— Myślałem, że zajmie to panu więcej czasu. Słyszałem, że był pan do niej bardzo przywiązany… — powiedział koroner, którego wejścia Vincent nawet nie zauważył. Napędził mu nieco strachu, nie mógł temu zaprzeczyć.
— Właśnie dlatego chcę już stąd wyjść. Proszę mi wybaczyć, ale po prostu nie mogę zostać...
— Oczywiście, rozumiem. Niech się pan nie martwi, dojdziemy do prawdy. Zapewniam. — Uśmiechnął się, poprawiając okulary na nosie.
— Jasne… — mruknął niepewnie. Coś w tym człowieku go niepokoiło, ale nie wiedział co. Może sam fakt, że wykonywał taki zawód? Może lepiej się w to nie zagłębiać. — Nadal macie jej rzeczy?
— Oczywiście. Mogę je panu pokazać, jeśli pan sobie tego życzy.
— Życzy sobie. Chciałbym je przejrzeć w samotności, jeśli to nie problem.
— Żaden. Proszę tu zaczekać, przyniosę je.
Odell zniknął za drzwiami, by powrócić z prostym kartonowym pudełkiem w rękach. Vincent sam nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego, ale myślał, że to będzie wyglądać inaczej. A tu proszę, czyjaś osobowość zamknięta w białym opakowaniu z przykrywką i karteczką z imieniem.
Jakob wyszedł, ale Vincent wiedział, że czeka za drzwiami. Musiał się sprężyć, bo nigdy nie wypuścił by go z tym naszyjnikiem.
Ja pierdolę, co ja robię. Za coś takiego można iść siedzieć.
Otworzył pudło. Pierwszym co zobaczył była jej suknia. Odetchnął głęboko i wyjął ją, odkładając na bok. Było tam sporo spinek do włosów, gorset, buty. Ale ani śladu naszyjnika. Byłoby łatwiej, gdyby chociaż wiedział jak wyglądał.
Jasna cholera... Nie ma go. Czego ja się właściwie spodziewałem? To szaleństwo.
Chwycił suknię, którą przed chwilą wyjął z pudełka i spojrzał na nią. Rzadko ją nosiła, choć wyjątkowo dobrze w niej wyglądała. Vincent odniósł wrażenie, że właśnie ją zawiódł.
Ścisnął materiał i wtedy poczuł coś twardego między jego fałdami. Zerwał się do znalezienia, jak miał nadzieję, naszyjnika. Zajęło mu to więcej czasu niż myślał. Jak kobiety mogą nosić tyle warstw na sobie? Chyba jednak garnitury nie są takie złe.
Bingo.
Spodziewał się czegoś więcej niż tego, co właśnie trzymał w dłoni. Bursztynowa łezka na srebrnym łańcuszku. Czy to naprawdę o to chodziło? Najwidoczniej.
Schował naszyjnik do kieszeni i włożył wszystko do pudełka. Miał już dosyć tego miejsca.
— Dobra, skończyłem. Może pan zabrać jej rzeczy.
Koroner wszedł do środka z dziwnym uśmiechem na twarzy. Podszedł do ciała Rosaline i poprawił przykrywający ją materiał.
— Śmierć jest okrutna, ale piękna, nie uważa pan, panie Lawrence? — Odpowiedziała mu cisza ze strony Vincenta. Mężczyzna wsunął metalowy stół we wnękę w ścianie i zamknął drzwi, prawdopodobnie mocniej niż to było konieczne. — Proszę na siebie uważać.
— Eee… Dzięki? Nawzajem, panie Odell. Do widzenia.
— Do zobaczenia, panie Lawrence.
Pośpiesznie ruszył w stronę wyjścia. Znów musiał przejść przez salę pełną przykrytych ciał, co przyprawiło go o mdłości. Wyszedł z pomieszczenia, nawet nie żegnając się z mężczyzną, który go wpuścił. Oddychając świeżym powietrzem poczuł się sto razy lepiej, ale i tak pochylił się do przodu, czując bliskie wymioty. Na szczęście skończyło się to na kaszlu i nieprzyjemnym posmaku w ustach, ale kilka sekund dłużej przesądziłoby o losie jego żołądka.
Vincent poczuł się jak hiena cmentarna, ale jakie miał inne wyjście? A ten cały Odell? Jakiś dziwny typ. Vincent miał co do niego złe przeczucia.
Wyprostował się, łapiąc każdy oddech tak, jakby miał być jego ostatnim.

***

Odetchnął ciężko, czując krople potu na plecach i we włosach. Już dawno zdjął kurtkę, lecz upał okazał się bezlitosny. Dotknął swojej twarzy, czując ulatujące ciepło, i nie pomylił się — jego policzki płonęły żywym ogniem.
Obym nie miał wypieków…
Wszedł do kawiarni, do której kierował się od początku, od razu zajmując ostatnie miejsce w cieniu. Nazwa Cynamon raczej nie nawiązywała do prawdziwej natury tego miejsca, ale wszyscy miejscowi o tym wiedzieli. Za dnia można tu było wypić naprawdę dobrą kawę, a po pewnej godzinie… co dusza zapragnie. Vincent od dawna cenił sobie ten przybytek Młoda kelnerka szybko się nim zainteresowała.
— Co podać? — spytała bez większego entuzjazmu.
— Czarną proszę. I szklankę wody.
— Coś jeszcze?
— Tak. Przekaż proszę swojemu szefowi, że mam coś dla niego. Powiedz, że to od Vincenta.
Dziewczyna uniosła brew, ale nie zadawała pytań. Musiała to słyszeć dość często.
— Jasne.
Odeszła, zostawiając go samego. Nie musiał długo czekać, bo jego zamówienie przyniósł sam właściciel. Barczysty mężczyzna usiadł naprzeciw niego, stawiając kawę i wodę na środku okrągłego stolika. Podwinął rękawy szarej koszulki i przejechał dłonią po długiej brodzie.
— Co sprowadza panicza do takiej speluny, hm? — spytał niskim głosem.
— W sumie racja. Przydałby się remont. — Zapadła chwilowa cisza, którą przerwał śmiech ich obu. — Jak się trzymasz, Skip?
— Ja? Jak zwykle. To Ty powracasz cały wypindrzony i pachnący. Jak to się stało?
— Powiedzmy, że wpuścili mnie z powrotem do stada. Być może nie jest kolorowo, ale ma to swoje dobre strony.
— Jak znam ciebie to pewnie chodzi ci o dziewczyny. Chociaż ja bym nie pogardził kasą. — Skip roześmiał się, krzyżując ręce na piersi. Odchylił się nieco do tyłu, opierając się o drewniane krzesło. — Ale nie wróciłeś tu, żeby mi opowiadać o swoim perfekcyjnym życiu bogacza, co nie, młody? Ponoć coś dla mnie masz.
— A i owszem, stary.
— Nie łap mnie za słówka. Wiesz, że mnie to drażni.
— Dobra, dobra. — Westchnął i wyciągnął z kieszeni wisiorek. Wątpliwe trofeum dzisiejszego dnia. — Pewnie słyszałeś o Rosaline… Nie będę się rozwodził na ten temat, po prostu powiedz mi czy wiesz coś o tym. — Położył naszyjnik na stole i podsunął go Skipowi. Mężczyzna wziął go do ręki i zaczął mu się przyglądać. W jego wielkich łapskach ta błyskotka wyglądała na naprawdę malutką.
— Naszyjnik. Całkiem ładny, dobrze wykonany, sporo warty. Chcesz go sprzedać? Mogę polecić kilku gości.
— Nie o to chodzi. Należał do Rosaline, dostała go od kogoś. Wierzyła, że ją chroni. — To, co właśnie powiedział, brzmiało beznadziejnie. Wiedział o tym, ale to był jego jedyny trop.
— Przecież ty nie wierzysz w przesądy, prawda Vincent? Po pijaku wygłosiłeś mi tu niezły wykład na ten temat.
Vincent wywrócił oczami zniechęcony.
— Chuj z moją wiarą. Pomożesz mi z tym czy nie?
— Nie — powiedział stanowczo i odłożył błyskotkę. — Ale znam kogoś, kto może.
Zapadła niezręczna cisza, a Vincent zaczął się niecierpliwić.
— Więc? Kto to jest? — spytał poirytowany.
— No chyba nie myślałeś, że dostaniesz taką informację za darmo? Tylko mi tu nie pierdol o ,,względzie na stare czasy’’ czy o jakimś innym gównie.
Ja pierdolę, no wiedziałem.
— Dobra, nie ma nic za darmo. Rozumiem. To ile mam ci zapłacić?
Skip pochylił się do przodu i zrobił najbardziej poważną minę, jaką Vincent kiedykolwiek u niego widział. Czyżby potrzebował więcej gotówki, niż mógł podejrzewać? A może chciał czegoś innego? Ale czego?
— Widzisz młody… Dawno cię tu nie było, więc pewnie wypadłeś trochę z obiegu. — Skip uśmiechnął się dziwnie, wprawiając Vincenta w coraz większe skołowanie. Chciał z nim odprawić czarną mszę i spalić kota na stosie, czy jak? — Myślę, że kilka drinków ze starym przyjacielem nie jest dla ciebie zbyt uwłaczające, co, paniczyku? — Skip zaśmiał się, prawdopodobnie z wyrazu twarzy Vincenta.
— Ty to wiesz jak owijać w bawełnę, kurwa. — Również zaczął się śmiać i napił się kawy. — Kiedy tylko chcesz, ale może nie dzisiaj, co? Pewnie wiesz już o wszystkim…
— Czy wiem? — Skip nie potrafił ukryć zdziwienia. — Człowieku, wie cała jebana okolica, takich rzeczy nie da się trzymać w tajemnicy.
Polemizowałbym.
Skip wyjął z kieszeni ołówek i zapisał coś na serwetce. Podał ją Vincentowi i odchrząknął. Vincent wziął papier do ręki i uniósł brew do góry.
— Jesteś pewien? Byłem tam nie raz, ale nie ma tam nic prócz dziwnych typów.
— Dlatego tam powinieneś szukać. Powiedz, że ja cię przysłałem, inaczej pewnie nawet cię nie wpuści. Najciemniej jest pod latarnią.
— Ciekawe… — Schował serwetkę do kieszeni. — Dzięki, Skip. Jeszcze się odezwę w sprawie tego drinka.

***

Niezbyt delikatna woń szczyn i gówna omal nie doprowadziła Vincenta do wymiotów. Już drugi raz dzisiaj stał na granicy zwrócenia śniadania, a to musiało coś oznaczać. Choć niekoniecznie coś dobrego.
Stał właśnie w jednej z wąskich uliczek najbiedniejszej dzielnicy miasta, otoczony bezdomnymi, alkoholikami i innymi wyrzutkami tego perfekcyjnego społeczeństwa. Jeden z leżących pod brunatną ścianą mężczyzn już dawno się poddał, przez co leżał teraz w kałuży własnych fekaliów. Choć widok był odrażający, Vincentowi zrobiło się szkoda tego człowieka.
Podszedł do jednego z bardziej przytomnych dżentelmenów w celu zebrania informacji. Mężczyzna mamrotał coś pod nosem, a Vincentowi nie umknęło kilka butelek walających się nieopodal.
— Szukam człowieka imieniem Mylo. — Zagadał do mężczyzny, lecz ten zareagował jedynie niewyraźnymi pomrukami. Gdyby dobrze się wsłuchać, można by dosłyszeć się tam przekleństw, choć bardzo nieudolnie wypowiedzianych. — Przysłał mnie Skip…?
Mężczyzna znieruchomiał i spuścił wzrok. Uniósł brudna rękę opatrzoną w dziurawą rękawiczkę i palcem wskazał Vincentowi kierunek. Nie powiedział przy tym ani słowa, ani nawet nie spojrzał na chłopaka.
Eee, no dobra. Dzięki brachu.
Vincent ruszył we wskazanym kierunku, mijając sterty śmieci i ludzi w nich żyjących. Chyba został usłyszany przez większość z nich, bo każdy kolejny wskazywał mu drogę tak samo jak pierwszy mężczyzna.
To miejsce okazało się większym labiryntem niż przypuszczał. Został poprowadzony przez kilka budynków, a jego przewodnikami były kobiety, mężczyźni, nawet dzieci. Co jakiś czas upewniał się, że naszyjnik nadal jest w jego kieszeni, a nie w drobnej rączce jakiegoś małego kieszonkowca.
Ostatecznie dotarł do dość ciemnego kąta, który okazał się ślepym zaułkiem. Mogli się wszyscy zgadać i wyprowadzić go na manowce? A może zaraz zjawi się grupka karków i po prostu go pobiją i okradną? Nie takie epizody miał za sobą. Mógł za to podziękować ojcu.
Czyjś histeryczny śmiech rozbrzmiał wokół Vincenta, przez co prawie dostał zawału. Nie wiedział skąd się wziął, ale łysy mężczyzna po prostu minął go i zniknął za, jak się okazało, dość dobrze ukrytymi drzwiami. Kimkolwiek był, poruszał się dziwnie, szybko, bardzo nerwowo. Vincent nie widział innego wyjścia, więc podążył za nim, jednak postanowił zachować przy tym szczególną ostrożność. Coś z tym miejscem było nie tak, z Mylo też, bo kto normalny trzyma się takiej okolicy?
Stanął w drzwiach i spojrzał na mężczyznę. Stał tyłem do niego, pod ścianą, drgając i szybko oddychając.
— Aaaee… Przepraszam, szukam Mylo. Dobry adres?
— Dobry adres. Dobry adres.
Wysoki głos mężczyzny zaskoczył Vincenta, a jeszcze bardziej to, że zaczął przykładać i odrywać głowę od ściany. Po chwili zaczął robić to szybciej i mocniej, przez co ten gest przekształcił się w uderzanie.
— Hej, przestań! Zrobisz sobie krzywdę. Czy ty mnie w ogóle słyszysz?
Nieznajomy wariat nagle przestał się ruszać. Zaczął powoli odwracać się w stronę Vincenta, przyprawiając go o gęsią skórkę. Gdy mógł już dostrzec jego twarz, przeraził się nie na żarty. Mężczyzna musiał ucierpieć w jakimś wypadku, albo ktoś zgotował mu naprawdę okropną przyszłość. Całą jego twarz pokryta była bliznami, poparzeniami. Wyglądała, jakby gniła.
— Oni nadchodzą, wiesz? Zniszczą nas. Wymordują! Oni idą po nas… To kara. Tak! Kara! Ja wiem, ja wiem… Ja to wiem. I ty też powinieneś! Wszyscy powinni! — Vincent zrobił krok w tył. Widział szał w oczach tego człowieka i czuł czysty strach, choć sam nie wiedział dlaczego. O co mogło mu chodzić? Pewnie to zwykły wariat i właśnie wszedł w swoją fazę odjazdu od rzeczywistości. — Ucieka pan ode mnie, panie Lawrence? A może się pan boi? BOISZ SIĘ, SKURWIELU?!
Co do chuja…?
Vincent czuł, jak adrenalina zaczyna uderzać mu do głowy. Był gotów do obrony w każdej chwili, a jeśli zaszłaby taka potrzeba — do ataku.
— Michael, przestań! Natychmiast! — Vincent nie wiedział skąd się wzięła, ale głos tej kobiety uspokoił i jego, i Michaela. — Wynocha stąd, kochanie. No, już. Raz, raz! — Klasnęła dwa razy, a mężczyzna wycofał się, choć nie był z tego faktu zadowolony. — Wybacz, że zostałeś tak przywitany. Michael jest trochę… — Czarnoskóra kobieta zakręciła palcem koło skroni. —Sam widziałeś.
Uśmiechnęła się i zbliżyła z gracją, choć jej poniszczona staroświecka suknia i długie włosy ułożone w dredy raczej nie wyglądały zbyt wykwintnie.
— Wybacz, że, um… Przeszkadzam. Szukam Mylo. Widziałaś go może?
— Czy go widziałam? — Roześmiała się, siadając na jednym z wielu poniszczonych krzeseł. — Czego chcesz… od niego?
— Przysyła mnie Skip. Ponoć dowiem się tu czegoś o tym. — Wyjął z kieszeni naszyjnik i pokazał go kobiecie. Ta przestała się uśmiechać, a zaczęła przyglądać się błyskotce.
— Skip, powiadasz? Bardzo ładny… naszyjnik. Wyjątkowy, powiedziałabym. Skąd go masz?
— Należał do przyjaciółki. Chciałbym się czegoś o nim dowiedzieć, bo wspominała go w swoich zapiskach.
— Mhm. Interesujące.
— To jak, zaprowadzisz mnie do Mylo? Czy chcesz czegoś w zamian?
— Nie chcę niczego, poza twoim zaufaniem. Nie martw się, Mylo już tu jest. — Kobieta uśmiechnęła się, zakładając nogę na nogę. W jej sukni znajdowało się rozcięcie, przez co całe udo oraz łydka ujrzały światło dzienne. — To ja.
Vincent nie wiedział co powiedzieć. Być może nie tego się spodziewał? Ale skoro TO jest Mylo...
— To chyba jakieś nieporozumienie…
— Dlaczego? Czyżbym ci nie odpowiadała? Coś ze mną nie tak, panie Lawrence?
— Skąd znasz moje imię? — No właśnie, skąd oni wszyscy znają twoje imię, Vincent?
— W moich kręgach jest pan dość znany. Zapewne niejaka Elena jest panu dobrze znana, czyż nie? Dużo wiem od niej, choć ona raczej by się do tego nie przyznała… — Kobieta zaczęła chichotać, choć ten śmiech nie należał do najprzyjemniejszych.
— Dobra, mam już tego dosyć. Kim ty właściwie jesteś? I skąd te dziwaczne pytania? I co ona ma do tego?
Twarz Mylo przybrała poważny wyraz, a ona sama wstała i wykonała dość teatralny gest pokłonu.

— Drogi panie Lawrence… Myślałam, że pan wie. Jestem jej siostrą.

~~*~~

Oto jest :) Kolejny rozdział oficjalnie ujrzał światło dzienne. Biorąc pod wzgląd tak długą przerwę i moje osobiste obawy o ten epizod... Drogie Komentarze - na pewno mnie nie zawiedziecie ;)
Nie będę dedykować, ale chciałabym podziękować Adnie. Twoje wsparcie dużo dla mnie znaczy :) A, i droga Nesso, mam szczerą nadzieję, że ten rozdział cię nie zawiedzie. 
Widzę się z wami na waszych blogach! 
Do zobaczenia, dzieciaczki! 

2 komentarze:

  1. Hej, droga Nieznajoma! Po prawie poł rocznej przerwie, pojawił się w końcu nowy rozdział Nie Szukaj Siebie. Będę bardzo wdzięczna, jeśli w wolnej chwili rzucisz okiem i powiesz, co myślisz. Z góry dziękuję za Twój czas.

    Pozdrawiam! :)
    http://nie-szukaj-siebie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadnij kto to? :D
    Ok ok ok ok... To pierwsze tak, bo zapomnę. Czasy mieszasz – raz piszesz w przeszłym, a za kilka zdań jest teraźniejszy, więc no, zwróć uwagę przy następnym rozdziale, który mam nadzieję już piszesz. ^^

    Co do samej treści (wyszłam z wprawy przy komentowaniu – ostrzegam uprzejmie) – od początku nie wiedziałam o co kaman, bo ja wciąż w pamięci mam tamte sceny z tego innego strasznego świata i miałam nadzieję, że będzie coś dalej, no ale nie było, jakoś przeżyję.
    Jakob wydaje się być po prostu świrem zapatrzonym na śmierć i zwłoki – nie zdziwi mnie jeśli okaże się nekrofilem.
    Śmiechłam przy szczynach i gównie, a po chwili dżentelmen... Tak, idealnie to do siebie pasuje. ;) Świr i Mylo, jako kobieta jakoś mnie nie zaskoczyły. Nie wiem czy za dużo filmów oglądam czy co, ale mam wrażenie, że motyw takiego psychola jest dość częsty i w sumie pomyłka faceta z kobietą, bo takie imię też. A wiesz z kim mi się ta kobita skojarzyła? Marie Laveau – American Horror Story: Sabat. Idealnie mi się to tu zgadza. Nie wiem czy widziałaś czy nie, ale w sumie ta Mylo to pewnie też czarownica. ^^

    Nie ma za co. :3 Wystarczy, że będziesz ładnie pisać rozdziały, a wszystko będzie dobrze... Nie nawiedzę cię w nocy, a ni nic. ^^

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz jest dla mnie bardzo ważny, więc nawet jeśli nie chcesz publikować swojej opinii, po prostu daj mi znać, że jesteś :)