Tłum gości wlewał się do
pomieszczenia rzeką złota, srebra, drogich jedwabi i tego okropieństwa, które
ktoś nazwał modnym – wysokich fryzur, których składu lepiej nie analizować.
Dwustu pięćdziesięciu gości , wszyscy z elit, arystokracji, byli żołnierze i
wysoko postawienie urzędnicy, bardziej lub mniej piękne kobiety. Nad ich
głowami wisiały najdroższe, ogromne żyrandole, pełne kryształów.
Dante znał większość tych osób, lecz nie wszystkich. Niektóre
damy przyszły w towarzystwie swoich dzieci, licząc na zeswatanie ich z jakąś
dobrą partią. Widział, jak na sale wchodzą jego przyjaciele z Zakonu, między
innymi Aleksander Corbel i Aurelia Dove. Przywitali się na odległość, prostym
skinieniem głowy. Zauważył, że panna Dove, dziedziczka pokaźnej fortuny, daje
coś kelnerowi, który od razu skierował się w jego stronę. Chłopak podał mu
złożoną w kostkę kartkę papieru. Podziękował i odwinął ją, gdy ten odszedł.
,,Drogi Dante, mam nadzieję,
że pamiętasz o naszym spotkaniu.
Oby koncert nie okazał się dla
Ciebie ważniejszy, niż nasze bezpieczeństwo.
Uskalydzi muszą trzymać się razem.
A.D.’’
Dante uśmiechnął się
lekko i pokręcił głową. Schował liścik do kieszeni czarnego surduta i poprawił
krwistoczerwoną apaszkę. Owszem, miał już 65 lat, ale czy z tego powodu musi
już mieć problemy z pamięcią? Aurelia zawsze lubiła wytykać mu wiek, bo sama
miała dopiero 38 lat. Myślała, że będzie lepsza w roli lidera Zakonu, ale jego
zdaniem myliła się. Posiadała jedynie pieniądze, rodzinną tradycję i szczerą
nienawiść do tych cholernych pogan, którzy po cichu pozwalają wykluwać się tym
swoim małym demonom. Brakowało jej doświadczenia.
Witał kolejnych gości.
Jedna z pań połechtała ego mężczyzny, zachwycając się jego siwą brodą.
Niestety, czas miłych rozmów właśnie się skończył. W jego stronę dumnie
kroczyła Ona – jego nemezis. – Witaj Clementine. Miło cię widzieć – skłamał jej
w żywe oczy.
– Dante, wspaniałe
przyjęcie! To naprawdę niesamowite. Musisz naprawdę kochać syna, to wszystko
tylko dla niego… – kontynuowała swój szczebiot, ale on już nie słuchał. Boże,
jak on jej nienawidził. Jej głos zawsze działał na niego jak płachta na byka.
To paskudne, rude ptasie gniazdo na głowie, zmarszczki nieudolnie zapudrowane
na kredową biel i te okropne, różowe suknie cuchnące starością. Dla niego była
odpychająca.
Clementine przeszła do
obgadywania każdego obecnego tu człowieka. Dante potakiwał machinalnie, choć
nie wiedział za bardzo po co i na co. Dyskretnie rozejrzał się po sali, ale
gościa honorowego jeszcze nie było. Poczuł rozczarowanie.
– …to nie tak, że ją
oceniam! Jest wdową i to nie oznacza, że musi być do końca życia sama, ale tak
bez ogródek? Zero wstydu.
Zakończyła swój
słowotok biorąc głęboki wdech. Przyglądała mu się, jakby czekając na aprobatę
jej poglądów, lecz jego twarz straciła jakikolwiek wyraz i milczał.
– A jak tam Vincent?
Znalazł narzeczoną na tym wyjeździe? Wiesz, w tym wieku już wypada.
,,Och, do kurwy nędzy, czy ona się nigdy nie odczepi?’’ przemknęło
przez jego myśli.
– Nie, nie znalazł.
Prawdę mówiąc to skupił się na nauce. Wydoroślał i nabrał pokory, ale chyba nie
jest jeszcze gotów na małżeństwo.
– A to wielka szkoda…
– Westchnęła z rozczarowaniem. – Moja córka nadal jest sama, może gdyby ich ze
sobą zapoznać…
Mężczyzna poczuł jak
jego wewnętrzne ja zanosi się żałosnym szlochem. Gdyby ta wariatka nie była
przyjaciółką jego żony to powiedziałby jej, że ma iść do diabła i więcej mu się
na oczy nie pokazywać. Niestety, skandal po takim wyskoku nie był tego wart.
Zacisnął pięści tak mocno, że zbielała mu skóra. Poczuł, że jeszcze trochę, a
paznokcie przebiją jego dłonie na wylot.
– Droga Clementine,
wiesz jak bardzo lubię z tobą gawędzić, ale niestety czekam na ważnego gościa.
Chodzi o interesy. Muszę być wolny, gdy się zjawi, jeśli wiesz co mam na myśli.
– Ależ oczywiście! To
pewnie ta młoda dama z Hedensaru? Słyszałam, że jest naprawdę piękna, ale nawet
to w połączeniu z jej pochodzeniem nie powinno dawać jej prawa do takiej roli…
Doprawdy, dziwny kraj! Och, no nic, pójdę już. Baw się dobrze, kochany.
Odeszła, zostawiając go
w stanie głębokiego szoku. Skąd ta raszpla mogła wiedzieć kim jest ta kobieta?
Sam w życiu jej na oczy nie widział i nie rozpowiadał na lewo i prawo kto go
odwiedzi. Zniechęciła go tym do siebie jeszcze bardziej. Pewnie wiedziała, jaką
bieliznę dzisiaj nosił.
Z rozmyślań nad
znienawidzoną Clementine wyrwał go dobrze znany mu głos.
– Może przestań się tak
kwasić, bo gości odstraszysz.
Dante spojrzał na syna
wzrokiem zbitego psa, jednak widząc jego zadowolenie ze swojego cierpienia od
razu przybrał bardziej godną postawę.
Już od dawna dzieliło
ich więcej, niż łączyło. Vincent uważał, że Dante bezpodstawnie go ukarał, ale
jego zdaniem to nie była prawda. Chciał dać mu lekcje życia. Oczekiwał powrotu
dojrzałego człowieka, który poradzi sobie sam w każdej sytuacji, a co
najważniejsze – dostrzeże wagę tego, co Zakon robi dla ludzkości i jakie
korzyści niesie bycie jego członkiem. I chociaż syn nie spełnił jego oczekiwań
w stu procentach, to nie mógł powiedzieć, że cały ten zabieg nic nie dał.
Vincent stał się niezależny, dojrzał emocjonalnie, ale zrobił się też pyskaty.
Przynajmniej w stosunku do niego. Młody nadal nie podzielał jego poglądów, a to
było dla Dantego bardzo ważne, jak nie najważniejsze.
– Dobrze, że humor ci
dopisuje, ale lepiej zachowaj go dla gości. A szczególnie dla tego jednego.
Wiesz, że dogadanie się z tą kobietą jest ważne.
– Jeśli tak bardzo
zależy ci na jej aprobacie, to może sam będziesz ją zabawiał na tym koncercie?
A nie wmawiał wszystkim, że cały ten cyrk jest dla mnie.
– Owszem, zdradziłem ci
cel tego przyjęcia, ale ono jest też dla Ciebie. Nawet, jeśli w to nie
wierzysz. Bardzo się cieszę z twojego powrotu, synu. – W odpowiedzi usłyszał
jakieś mruczenie ze strony Vincenta, ale zignorował to. Jeszcze zrozumie. – Choć
raz nie rób mi na przekór i zrób to, o co cię prosiłem, dobrze?
Vincent westchnął i
poprawił krawat – prezent powitalny od matki. To modowa nowinka, której Dante
nie pochwalał, aczkolwiek musiał przyznać, że chłopak dobrze w nim wyglądał.
Jego elegancki garnitur – kolejna nowinka – dobrze na nim leżał, choć jak na
gust ojca był zbyt prosty. Polecał mu surdut, ale jak przyjdzie ten dzień, że
Vincent go posłucha, to z pewnością zaznaczy to sobie w kalendarzu.
– Jakbym miał jakieś
wyjście. Czyli mam się nią zaopiekować jak grzeczny piesek i zaprosić ją na
jutro na jakąś kolację, tak?
– Poproś, aby przyszła.
Wiesz gdzie. Zna nasze obyczaje, zrozumie dlaczego zobaczymy się dopiero jutro.
Pamiętaj, że reprezentujesz dzisiaj nie tylko mnie, ale i nasz kraj. Zachęć ją
do współpracy, albo chociaż spraw, by nas polubiła.
– To przypomnij mi
tylko, jak ta gwiazda się nazywa, bo jeszcze z wrażenia zapomnę – rzucił
sarkastycznie, przeczesując czarne włosy palcami. Dante zaśmiał się i jeszcze
raz obejrzał syna. Musiał mieć pewność, że wszystko jest dopięte na ostatni
guzik. Nie mógł odmówić mu urody, którą odziedziczył po matce. Miał jej
piwno-żółte oczy i bladą skórę. Kolejny raz powtórzył sobie, że wszystko
pójdzie gładko.
– Katherina Victoria
Sorgman. Córka kanclerza Hedensaru. Reprezentuje tutaj zarówno jego, jak i
rodzinne interesy.
– Ciekawe imię. W życiu
nie natknąłem się na taką formę.
– Mniejsza o jej imię.
Nie wspominaj nic o wierze tego kraju. Wszyscy wiedzą, że to poganie, ale to
drażliwy temat. Jeszcze nie robiliśmy z nimi interesów, więc bądź ostrożny.
Podszedł do nich
elegancko ubrany mężczyzna o twarzy, którą łatwo zapomnieć. Jego zadaniem na
dziś było pilnowanie wejścia i odznaczanie kolejno pojawiających się gości z
listy. Poinformował, że przyszli już wszyscy, a panna Sorgman była ostatnia.
Właśnie weszła i została zaatakowana przez Clementine i jej niezamykającą się
jadaczkę. Podziękował mu, choć imienia nie dołączył – po prostu go nie
pamiętał.
– Kieruj się za
szczebiotem tej starej wariatki, a znajdziesz i naszego gościa. Nie będzie mnie
na koncercie. Mam… ważniejsze sprawy.
Vincent nie zdążył
odpowiedzieć, bo ojciec po prostu odwrócił się i odszedł. Ukrył się w tłumie i
chwilę obserwował poczynania syna.
Chłopak podszedł do
panny Sorgman i przywitał ją eleganckim ucałowaniem dłoni. Nie wiedział, jak
tego dokonał, ale Clementine szybko zostawiła ich w spokoju. Zauważył, że
dziewczyna go oczarowała, ale nie dziwił się – była naprawdę piękna. Miała
czarne włosy i bardzo jasne, niebieskie oczy. Podkreśliła delikatne rysy twarzy
prostą fryzurą, czyli zwykłym upięciem w kok. Od razu zauważył też różnicę w
stylu ubioru. Nosiła bardzo prostą, białą sukienkę, długą do ziemi, która
odsłaniała szczupłe ramiona. Była też dużo niższa od jego syna.
Dostrzegł, że oboje się
uśmiechają, a ona nawet czasami się śmiała. To dobry znak. Widział, jak Vincent
oferuje jej swoje ramię i odprowadza na widownię. Zespół był już prawie gotowy.
Dante uśmiechnął się i
schował za jednym z ceglanych filarów. Wcisnął jedną z cegieł, po czym
otworzyło się za nim przejście. Nikt nie zauważył jego zniknięcia.
***
Szedł długim korytarzem.
Oświetlony był tylko przez kilka pochodni. Nie było tam żadnych okien, po
prostu ciemność.
Po przejściu jeszcze
kilkudziesięciu metrów dotarł do bardzo bogato zdobionych, metalowych drzwi.
Były ciężkie, bardzo masywne, ale dzięki stałej konserwacji otworzyły się bez
problemu i żadnego dźwięku. Schował do kieszeni ogromny klucz, którym je
otworzył.
Wkroczył do wysokiej,
ciemnej sali. Była okrągła i nieduża. Na środku znajdowało się coś, co
wyglądało jak studnia, jednak otwór był na to zdecydowanie za mały. Dante
zbliżył się, a z ciemności wyszło sześć postaci. Stali w kręgu, otaczając kamienny
otwór. Każdy z obecnych nosił długi, ciemny płaszcz z kapturem, więc pozostało
mu tylko rozpoznawanie ich po głosie i posturze.
– Aleksandrze, Aurelio –
odezwał się do ludzi, którzy stali naprzeciwko. – Chyba jednak was nie
zawiodłem, prawda?
– Nie, nie zawiodłeś –
zachichotała Aurelia. – Mamy tu naszego świadka. Magnus go przesłuchiwał, więc
z pewnością nie ma już niczego, czego byśmy nie wiedzieli o tamtym zdarzeniu.
– Dlaczego musieliście
uciekać się do tortur? Przecież to biedak, powiedziałby wszystko za dwa złote
verdy – powiedział Jakub, zwolennik humanitarnego traktowania wszystkich. Nawet
pogan i najniższych klas społecznych.
– Niestety, nasz sprawca
– zaczął Aleksander, prawnik i kuzyn Aurelii. – nie jest głupi. Zauważył tą
pijaczynę od razu, po czym mu groził. Wydaje mi się jednak podejrzanym, że sam
nie zabił szumowiny.
– Moim zdaniem to część
jego planu – wtrąciła Orianna, właścicielka jednego z większych banków w
mieście. Jej tragicznie zmarły mąż wszystko jej zapisał. – Wiedział, że i tak
pozbędziemy się tego człowieka, a ze strachu przed metodami Magnusa chyba nawet
ja bym się ugięła…
– Sugerujesz, że on nas
zna? – spytał Dante.
– Oczywiście. Widzisz tu
jakieś inne wyjaśnienie?
– Ten skurwiel się z
nami bawi – rzekł Sebastian. Nawet w tych ciemnościach widać było jak potężnej
jest postury. – Ten cały niby mord rytualny, czy jak to tam nazywacie, był na
pokaz. Ostatniego chuja, który bawił się w takie rzeczy, zaszlachtowałem
trzydzieści lat temu. Ten nowicjusz nawet nie doprowadził rytuału do końca,
jeśli to w ogóle było to, bo nic się nie stało.
– Nigdy nie chwaliłeś
się, że widziałeś rytuał – wtrąciła zaciekawiona Aurelia. – Jak to było? Co się
stało?
– Innym razem. Teraz nie
mamy na to czasu – powiedział stanowczo Franklin.
– Koniecznie musisz mi o
tym opowiedzieć, ale jak już sam powiedziałeś, przy innej okazji. No dobrze…
Magnusie, opowiedz nam wszystko czego się dowiedziałeś.
Mężczyzna o szerokich ramionach i przeciętnym wzroście
wystąpił krok do przodu. Biel jego skóry mogłaby konkurować z niejedną ścianą.
Nawet spod kaptura widać było jego surowe rysy. Twarz miał kamienną, nietkniętą
emocjami.
– Ciężko było coś z
niego wyciągnąć. Strach przed naszym mordercą był silniejszy nawet od bólu,
który mu zadawałem. Ale złamałem go. Ponoć napastnik był młody, choć świadek
nie był w stanie określić wieku dokładnie. Około dwadzieścia, do dwudziestu
ośmiu lat maksymalnie. Nosił białe ubranie, brudne – spodnie i jakiś dziwny
płaszcz z kapturem. Nie miał koszuli ani butów. Większość jego ciała była
poparzona, podobnie jak twarz. Świadek powiedział też coś znacznie
ważniejszego. Ten chłopak, lub jak kto woli mężczyzna, miał szare oczy. Nie ,,po
prostu’’ szare. Jasne, prawie zlewające się z białkami. Ponoć wyglądały, jakby
,,świeciły’’.
Obecni zamilkli. Po
chwili pomieszczenie wypełniły głosy wszystkich, tylko nie Magnusa i Dantego. W
głowie Wielkiego Mistrza piętrzyły się myśli. Czuł, jak wzrasta mu ciśnienie,
podobnie jak złość.
Zaczął się zastanawiać,
czy ten stary pijak nie miał zwidów. Czy to naprawdę możliwe, że ta plaga
wróciła? Wybili ten ród, zrównali z powierzchnią ziemi ich miasto ponad 200 lat
temu. Nie został nikt, kto mógłby spłodzić to plugastwo, więc jakim cudem?
Zadawał sobie to pytanie raz po raz, jednak nie mógł dojść do żadnych wniosków.
Przypomniał sobie, jak
kilka lat temu czytał relację ostatniego Wielkiego Mistrza Zakonu Uskalydów,
Alberta II. Jako jedyny dokonał czegoś takiego. Opisał swoją ostatnią krucjatę,
po której został kaleką. Wspominał ostatnią osobę, której odebrał życie – młodą
kobietę o srebrnych oczach, która nosiła pod sercem dziecko. Najpierw próbowała
wzbudzić w nim litość. Prosiła, by wzięli ją w niewolę, ale dali żyć dziecku.
Odmówił. Już miał odciąć jej głowę poświęconym ostrzem, gdy coś się w niej
zmieniło. Patrzała mu prosto w oczy, a on nie mógł się ruszyć. Był jak
sparaliżowany. A ona nie spuszczała z niego wzroku.
Spodziewał się ataku,
lecz nie rzuciła się na niego. Wstała, spokojna i opanowana. Jej twarz była
brudna od ziemi i krwi. Odwiązała suknię i zrzuciła ją. Stała kompletnie naga.
Dłońmi starła krew z twarzy i namalowała palcami symbole na swoim brzuchu.
Zauważył, że dziecko zaczęło się poruszać. Małe rączki odbiły się na jej
skórze. Przyłożyła do nich dłonie. Zaczęła coś mruczeć pod nosem, w języku,
którego nawet Albert nie znał. Przerodziło się w to śpiew, jednak jej głos nie
brzmiał już ludzko. Z dalszych relacji wynika, że zza jej pleców coś wyszło.
Wyglądało jak cień, ale większy od niej, żyjący własnym życiem. Wysoki, nijaki
kształt, bez twarzy. Wydawał z siebie przerażające skrzeczenie wymieszane z
warczeniem. Cień uformował się w ludzką sylwetkę, całkowicie czarną, dymiącą.
Kobieta zaśmiała się i cofnęła za cień. Albert odzyskał zdolność poruszania
się, jednak zbyt późno. To coś otworzyło paszczę pełną ostrych zębów, z której
wysunął się paskudny, długi język. Rzuciło się na niego, pozbawiając go oka,
palców lewej dłoni i raniąc tułów. Wygryzło mu duży kawał mięsa z karku. Cudem
trafił stwora świętym ostrzem. Rozpłynął się, straszliwie wyjąc.
Kobieta była wściekła.
Widział jak ta złość w niej narasta. Zaczęła ciężej oddychać po czym po prostu
krzyczała. Uszy Alberta krwawiły i tylko dzięki swojej determinacji
przezwyciężył ten ból i rzucił się w jej stronę. Przebił jej brzuch, jak i
kręgosłup. Przestała się drzeć. Ponoć zaczęła płakać, wykrzykując ,,moje
dziecko’’, jednak to nie zrobiło na nim wrażenia. Odciął jej głowę, jak
pięciuset poprzednim tego wieczoru, i spalił ciało. Jednak to nie był najgorszy
przypadek, z jakim się mierzył.
Po plecach Dantego
przebiegł lodowaty dreszcz.
– Bez względu na to, czy
to prawda czy nie, zmierzymy się z nim. – Gdy zabrał głos, wszyscy umilkli. –
Znajdziemy i zabijemy. Zbierzcie wszystkich swoich agentów, podajcie im
szczegóły. Mają poruszyć niebo i ziemię, aby go znaleźć. Niniejszym kończę
spotkanie. Niech Światło naszych Przodków prowadzi was w tych mrocznych
czasach.
– A co ze świadkiem? –
spytał Magnus.
– Zabij go. Tylko nie
zostawiaj go w tej studni żeby sam skonał. Zabij i pozbądź się ciała.
Opuścił towarzyszy,
czując na karku powiew nadchodzącej wojny.
To znów ja :D
OdpowiedzUsuńNa początek dwie uwagi – na szybko, póki jeszcze pamiętam. Po pierwsze, w takich tekstach liczby zapisujemy słownie. Mam na myśli wzmiankę o wieku z początku rozdziału.
A po drugie:
„Owszem, zdradziłem ci cel tego przyjęcia, ale ono jest też dla Ciebie”. – „Ciebie” z małej ;)
Teraz przechodzę już wyłącznie do treści, chociaż może wcześniej wspomnę, że zdecydowanie mnie masz. Absolutnie zostaję – ten rozdział, a zwłaszcza druga jego część, ostatecznie utwierdził mnie w takim przekonaniu. To nie jest klimat, który spotykam na co dzień i szczerze brakowało mi takiej historii. Kwestia rodów, wierzeń, krucjat… Znakomicie. Jestem oczarowana – i stwierdzam to z pełnym przekonaniem.
Pierwsza część rozdziału jest względnie spokojna, co nie znaczy, że wypada źle. Przedstawiasz nam bohaterów, a przynamniej postać Dantego oraz trochę kultury społeczeństwa w którym żyje. Na tę chwilę trudno mi ocenić czy lubię tego mężczyznę, ale na pewno podziwiam go za cierpliwość z jaką podchodził do rozmowy z Clementine. Nieważne co nim kierowało – mnie na jego miejscu coś by trafiło :’) Ach, to takie czasy – wyższe sfery, wystawne przyjęcia i przyjmowanie mody, co kojarzy mi się z okresem, kiedy arystokracja chłonęła nowości z Francji. Mam przed oczami te zabawne, wysokie fryzury i cukierkowe, przypominające bezy suknie, pełne falban. To zdecydowanie pomaga mi wczuć się w ten klimat, zresztą tak jak i Twoje opisy. Mogę szczerze stwierdzić, że w porównaniu z prologiem są lepsze, więc na pewno nie wyszłaś przez ten czas z wprawy. Wręcz przeciwnie.
Relacja Dante z synem jest… bez wątpienia trudna. Chłopak się buntuje, co w sumie nie dziwi, bo widać, że od dzieci wymaga się dość sporo. Jasne, że Dante chce dla syna dobrze – wymaganie samodzielności to nic dziwnego, wręcz wyjdzie mu na dobre. Trochę przerażające jest to parcie na małżeństwo, które sugeruje Clementine. Jak rozumiem, aranżowane związki są tam na porządku dziennym, co kiedyś w sumie było normalne, a teraz jest czymś nie do pomyślenia. Często jednak układy i polityka zwyciężały… Hm, w ogóle bardzo podoba mi się sposób dawkowania informacji i to, że przedstawiasz nam to społeczeństwo. Powoli i dobrze, bo nadmiarem bodźców można łatwo się zakrztusić, a tu… wszystko dzieje się w swoim tempie.
Ciekawa jestem Katheriny – dziewczyny urodziwej i wyróżniającej się na tle innych skromnością czy nawet imieniem, chociaż jest przecież jak najbardziej normalne… Z mojej perspektywy, bo społeczeństwo Dantego wyraźnie rządzi się innymi sprawami. Wyczaiłam już, że dziewczyna odegra większą rolę, ale dopiero przekonam się w jakim sensie :D
Co dalej? Ach, dalsza i bardzo mroczna część… Tajne przejścia. Czarne peleryny – rodzaj zakonu albo sekty, zależy od perspektywy z jakiej na tych ludzi spojrzeć. Wspominasz o torturach, ale to wydaje się niczym w porównaniu do historii o tamtej ciężarnej kobiecie. Wyobraźnia zadziałała, zresztą to właśnie ta opowiastka ostatecznie mnie tutaj zatrzymała. Kim są te istoty? Znów pojawia się wzmianka o mężczyźnie z oparzeniami i białymi oczami… Ten, który w prologu występował z Marion albo bardzo do tamtej postaci podobny. Widać, że zakon się ich obawia, ale… Cóż, robi się tajemniczo. Niewiele zdradzasz i dobrze, bo ja chętnie poczekam na wyjaśnienia ;>
Do przeczytania pod dwójką! :D
Nessa.
Ostatnim razem już nie udało mi się dotrzeć dalej niż prolog, ale jestem dziś. Co prawda nie wiem, czy uda mi się przeczytać kolejne rozdziały, no ale jeden do przodu, to zawsze coś. ;)
OdpowiedzUsuńCo do samego zdjęcia i mojego „urocze”, to było tak trochę z ironią,a poza tym uwielbiam demoniczne klimaty, a ten obraz tak mi się skojarzył, więc jestem nim zachwycona. Zresztą jak i innymi obrazami tego pana.
No, a wracając do samego rozdziału. Pierwsza część napisana dobrze, obrazowo, czytało się lekko, ale mnie osobiście trochę znudziła. Nie uważam, ze była zbędna, ale mam kiepski nastrój i bardzo możliwe, że to właśnie dlatego. Chociaż przy Vincencie zapaliła mi się taka lampka, że pewnie go polubię. :) Druga część rozdziału znacznie bardziej przypadła mi do gustu. Zakapturzone postacie, tajemniczy Zakon, jacyś dziwni ludzie o srebrnych oczach i intrygujących umiejętnościach/talentach (nie wiem jak jeszcze mogę to nazwać) – zdecydowanie moje klimaty.
Niby przewinęło się tu mnóstwo informacji, ale tak naprawdę nie wiem nic. :P Mam zarys czegoś tajemniczego, magicznego, niebezpiecznego, może i przerażającego, ale nadal nie wiem co to. Zdecydowanie jestem na tak i lecę dalej! ^^