Ciemność była wszędzie. Otaczała ją,
pochłaniała, ciągnęła się w nieskończoność — niezmącona i spokojna. Jednak było
w niej coś niepokojącego. Coś, czego nie dało się dostrzec, a jedynie wyczuć.
Coś niebezpiecznego. Nie chciała wiedzieć, co to mogło być. Nie chciała nawet o
tym myśleć. Teraz było jej dobrze. Tak bardzo dobrze…
Nie czuła swojego ciała, a jedynie otępienie.
Chciała spojrzeć na swoje dłonie, ale ich nie widziała. Czuła, jak nimi rusza,
ale ich po prostu nie było. Dlaczego? Takie dziwne uczucie, zupełnie jak chwilę
przed snem.
Hah… Zabawne…
Rozejrzała się, ale niczego nie dostrzegła.
Czuła jakiś dziwny podmuch powietrza z dołu, który oplatał całą jej sylwetkę,
zaczynając od stóp, a kończąc na włosach. To było przyjemne, nawet bardzo. Po
chwili już się nie bała, a czuła czyste odprężenie. Zaczęła się zapadać w tej
otchłani. Teraz już wiedziała, że tego właśnie pragnęła.
OBUDŹ SIĘ!
Dziecięcy krzyk otrzeźwił ją niczym kubeł
zimnej wody. Starała się dostrzec źródło tego wrzasku, ale nic się nie
zmieniło. Nie wiedziała, jak to zrobiła, ale odwróciła się. Spodziewała się
kolejnej dawki nieprzeniknionego mroku, ale zobaczyła coś innego. W oddali
siedziała mała dziewczynka w białej sukience. Pochylała się i łkała, a jej
czarne włosy kompletnie zakrywały drobną buzię.
Zorientowała się, że tu jednak była jakaś
podłoga. Dziewczynka odbijała się od niej, jak od lustra. Tylko to świadczyło o
tym, że jest tu jakakolwiek powierzchnia. To wszystko strasznie ją
dezorientowało, ale nie czuła już złości. Była po prostu skołowana.
Zaczęła zbliżać się do dziecka, zupełnie
zapominając o jakimkolwiek instynkcie samozachowawczym. Im bliżej podchodziła,
tym mniej dziewczynka płakała. Jej szloch odbijał się echem od… Sama nie
wiedziała czego. Wszystko w tym miejscu było surrealistyczne i pozbawione
sensu.
— Tak po prostu chcesz się poddać? —
Dziewczyna przemówiła, a dźwięk jej głosu wbijał się w jej mózg jak nóż. Miała
wrażenie, że może go pokroić na kawałki i zjeść. — Zrobiłaś dla niego tyle
potworności, a on? Co zrobił?
— O kim mówisz?
— Już zapomniałaś? — Dziewczynka wstała,
stojąc do niej tyłem. — Zapomniałaś, jak płonął? Jak krzyczał? Jak płakał? Jak
kazał ci uciekać, ratować siebie, zostawić go?! Ale ty jesteś głupia,
Katherino. Krążysz po świecie jak dziecko we mgle. Próbujesz go ocalić, ale on
nie żyje. Jego spalone ciało nadal krąży po tej marnej ziemi, ale dusza
przepadła. Gonisz za duchami.
Katherina nie wiedziała, co ma powiedzieć ani
zrobić. Te słowa uderzyły w nią jak młot, pozostawiając cały jej byt
roztrzaskany i zniszczony. Ta dziewczynka miała rację. Jej brat umarł, a
pozostała ta powłoka, marna imitacja. Jego już nie było. Po czymś takim nie
mógł już być taki, jakim go zapamiętała.
Spuściła głowę, czując łzy napływające do
oczu. Zorientowała się, że widzi swoje ciało — nogi, ręce, brzuch. To
doświadczenie było otrzeźwiające, bo była gotowa zapaść się w tej pustce i
nigdy się nie obudzić.
— Kim jesteś? — spytała cicho, niepewnie.
Zmarszczyła brwi, postanawiając podejść jeszcze bliżej.
— Naprawdę nie wiesz? — Dziewczynka zaśmiała
się najbardziej radosnym, dziecięcym śmiechem jaki w życiu słyszała. Przerażał
ją.
Mała odwróciła się nagle i niespodziewanie,
jak jakaś lalka, a nie jak człowiek. Jej twarz była biała, podobnie jak oczy.
To była ona — mała Katherina. Jej twarz nagle zbladła, a białka przybrały
czarną barwę. Oczy zaczęły łzawić smolistymi łzami, a jej usta otworzyły się
nienaturalnie szeroko. Dziewczynka ruszyła na nią i popchnęła, a Katherina
zaczęła spadać. Leciała i leciała, przeczuwając bolesny koniec swojego nic nie
znaczącego życia.
Nie miała powodów, by się hamować, więc
krzyczała. Zamknęła oczy, nie chcąc widzieć własnego upadku.
***
Leżała na czymś miękkim. Słońce grzało ją
przyjemnie, skutecznie zniechęcając do jakiejkolwiek aktywności. Nawet
najmniejszy ruch mógł zniszczyć idealny spokój tej chwili.
Przypomniała sobie o tym, co stało się przed
chwilą. Czy na pewno przed chwilą? Katherina zupełnie straciła poczucie czasu.
Ta dziewczynka… Czy to naprawdę była ona? A jeśli nadal była w pobliżu?
Zerwała się na równe nogi jak poparzona, od
razu zostając oślepioną przez słońce. Musiała zakryć oczy dłonią, czując wręcz
ból. Dopiero po chwili była w stanie się rozejrzeć.
Stała na łące, która ciągnęła się w
nieskończoność. Była piękna, pełna fioletowych i różowych kwiatów, których
słodki zapach był zbawieniem dla zmysłu węchu. Na horyzoncie majaczyło jedno,
samotne drzewo, z tej odległości wyglądające na mikroskopowe. Katherina
spojrzała w dół, chcąc się upewnić, że ma ciało. Ucieszyła się, widząc swoje
kończyny, ale kto ją ubrał? Miała na sobie czarną sukienkę do kolan, z długim
rękawem i bufiastymi ramionami. Spódnica była szeroka, jak bombka. Tych rajstop
nigdy by sama nie wybrała — czarno-białe paski jej się nie widziały. A może
biało-czarne?
Zaczęła iść w stronę drzewa, z braku innych
opcji. Trawa i inne rośliny sięgały jej prawie do pasa, zapewniając poczucie
bezpieczeństwa, ale też lekkiego niepokoju. W gąszczu mogło czaić się wszystko,
ale z jakiegoś powodu jej to nie przerażało. Uważała, że postępuje skrajnie
nieracjonalnie, ale co innego mogła zrobić w tym dziwnym miejscu? Tu nic nie
miało sensu. Może oszalała? Taka opcja nawet by jej nie zdziwiła.
Gdy znalazła się pod drzewem zorientowała się,
że przez cały ten czas nie słyszała ani jednego zwierzęcia. Nie było tu śpiewu
ptaków, bzyczenia owadów, szumu wiatru ani nawet odgłosów jej własnych kroków.
Jedyne, co była w stanie zarejestrować, to swój spokojny oddech.
Drzewo jak drzewo. Nie było w nim nic
wyjątkowego. No, może poza rozmiarem, bo było naprawdę ogromne. Gdy widziała je
z oddali, wydawało się dużo mniejsze.
Zmarszczyła brwi i zacisnęła dłonie w pięści.
Tu musiało coś być! Ta wielka kupa drzazg by tu nie stała, gdyby nie miała
jakiegoś celu. Rozejrzała się raz jeszcze, doskonale zdając sobie sprawę z
tego, że niczego nowego nie znajdzie. Zaczęła okrążać drzewo, licząc na cud. W
pewnym sensie dostała to, czego chciała, ale zdobycie ów cudu graniczyło z kolejnym.
Kilka metrów nad jej głową znajdowała się dziupla, z której wyciekała dziwna,
jaskrawa, błękitna ciecz. Z początku odczuła lekkie obrzydzenie względem tej
mazi, ale raz kozie śmierć.
Zaczęła się wspinać, dziękując losowi za tak
nierówną powierzchnię drzewa. Gdyby nie to, nie dotarłaby nawet do pierwszej
gałęzi, a tak udało jej się to w całkiem przyzwoitym czasie, choć ze sporym
wysiłkiem. Nie było tu wielu krawędzi, których mogła się pewnie chwycić, a gdy
dotarła do konarów, jeden złamał się pod jej stopą.
Cholera, było blisko. Zbyt blisko.
Odetchnęła i kontynuowała wspinaczkę,
oddychając coraz ciężej. Miała wrażenie, że im bliżej celu była, tym gęstszym
powietrzem oddychała. A jeśli na górze nie będzie go wcale? Może wylewała z
siebie siódme poty tylko po to, żeby się tam udusić? Taka śmierć wydawała jej
się jedną z gorszych, jakie mogły ją spotkać. Gdyby mogła wybrać, jak skończy
się jej życie, to chyba wybrałaby śmierć nagłą, niespodziewaną. Nawet, jeśli
miałoby to oznaczać dekapitację czy inny makabryczny sposób. Nie chciała
wiedzieć, że umiera.
Będąc wystarczająco blisko dziupli postanowiła
sięgnąć dłonią mazi. Poczuła dreszcz spowodowany obrzydzeniem na samą myśl, ale
gdy już udało jej się tego dotknąć to wszelkie uprzedzenia odeszły w niepamięć.
Sprawiało to wrażenie bursztynu, choć nigdy takiego nie widziała. Z bliska
wyglądało to naprawdę niesamowicie — jakby w środku ktoś zamknął miliony
gwiazd. Chętnie zabrałaby trochę ze sobą, ale musiała obejść się smakiem.
Nie było już odwrotu — musiała wgramolić się
do środka, choć nie była pewna, czy to w ogóle się uda. Weszła jeszcze wyżej
podciągnęła się na krawędzi dziupli, stając na jej brzegu, cały czas starając
się utrzymać równowagę i nie poślizgnąć. Spodziewała się, że środek pełen
będzie błękitnego bursztynu, ale zionęła z niej ciemność. Spojrzała w dół, ale
tam nic nie było. Przypominało jej to studnię, ale nie miała czego tam wrzucić,
żeby sprawdzić głębokość. Zdała sobie sprawę, że dna może nie być wcale.
Usłyszała coś jakby pękanie. Szybko spojrzała
pod nogi, a potem na boki i w górę, ale drzewo było nienaruszone. Co to mogło
być? A jeśli rzeczywiście to drzewo się waliło, jak miała uciec? Przecież była
za wysoko! Ale zaraz, zaraz! Odgłosy dochodziły dokładnie z naprzeciwka. Utkwiła
wzrok w mroku, chwytając mocniej krawędzie dziupli. Dreszcz przeszył jej ciało,
przez co omal nie straciła równowagi, ale kolejny zgrzyt sprawił, że
zesztywniała.
Jeśli to znowu ta mała franca, to
chyba skoczę. Naprawdę byłam taka jak ona? Niemożliwe?
Odłamki drewna, niebieskiego bursztynu i
piasku buchnęły jej w twarz z impetem. Tylko dzięki mocnemu chwytowi nie
poleciała do tyłu jak kłoda, choć już po chwili tego żałowała. W jej stronę
wysunęły się najpierw dłonie, a potem całe ręce, długie i zniekształcone, a do
tego całe w świeżych oparzeniach. Zorientowała się, że jeszcze dymiły.
Szponiaste palce zmierzały w jej kierunku w
zawrotnym tempie, choć ona miała wrażenie, że czas zwalnia. Była tak
sparaliżowana strachem i szokiem, że nie mogła się ruszyć.
Na Bogów, co to? Zabije mnie? Co mam
zrobić? Nie mogę ruszyć nawet palcem!
Chciała krzyczeć, ale nie potrafiła wydobyć z
siebie żadnego dźwięku. Udało jej się rozchylić usta, ale wydobył się z nich
tylko żałosny pisk, o który nigdy by siebie nie posądziła. Dopiero, gdy te
wstrętne łapska złapały ją za ubranie i pociągnęły do siebie, zaczęła się drzeć
jak nigdy wcześniej.
***
Spadła na twardą, suchą ziemię, czarną od
spalenizny, jarzącą się jeszcze w niektórych miejscach. Całe ciało ją bolało,
ale nie mogła nic z tym zrobić. Zaczęła odczuwać brak jakiejkolwiek nadziei, że
kiedykolwiek się stąd wydostanie. Najchętniej zaczęłaby po prostu płakać, ale
co by to zmieniło? No właśnie, nic. Nie zostało jej nic innego jak wstać,
poprawić koronę i stawić czoła temu, co ją tu sprowadziło.
Niebo było tu zachmurzone, a na horyzoncie
widziała migające pioruny. Było przeraźliwie ciemno, choć wystarczająco jasno,
by widzieć w miarę wyraźnie. Sceneria przypominała łąkę, ale wypaloną do cna.
Dopiero po chwili dostrzegła też drzewo, ale nie było już tak piękne i zielone
jak poprzednio. Nie ostał się na nim nawet jeden listek, a pień był czarny,
zgnity i śmierdział niemiłosiernie. Nad nim unosiło się stado robactwa, a w zanikającym
drewnie widziała paskudne, białe larwy, wijące się na wszystkie strony.
Wydawało jej się, że słyszała ich wściekły pisk. Gdyby patrzyła na te
stworzenia jeszcze trochę, to by zwymiotowała.
Ten widok ją zasmucił. Czy mogła coś zrobić?
Jakoś cofnąć to wszystko i przywrócić to miejsce do jego cudownej perfekcji?
Za sobą usłyszała jakiś szmer. Postanowiła, że
się odwróci, ale nie mogła się na to zdobyć. Próbowała się zmusić, ale jedyne,
na co się zdobyła, to dwie ogromne krople łez. Nie bała się, o nie. Była tak
przerażona tym, co mogła tam zobaczyć, że doprowadziło ją to do płaczu.
— Rusz się, głupia!
Nie wiedziała skąd wzięła się tu ta
dziewczynka, ale stała teraz przed nią z oburzoną miną i tupała nogą. Jej
spojrzenie wierciło dziurę w duszy Katheriny.
— Nie mogę! — Przełknęła ślinę czując, że
panikuje. Dłonie jej się trzęsły, a ona nie mogła tego opanować. — Co tam jest?
— Jak się nie odwrócisz, to się nie dowiesz.
No, nie patrz tak na mnie! To ja mam sześć lat, a jakoś to właśnie ty robisz
teraz pod siebie ze strachu. Wstyd!
Dziewczynka podeszła do niej i westchnęła
gniewnie. Podskoczyła, aby dosięgnąć twarzy Katheriny, i po prostu ją
spoliczkowała. Złapała się za piekący policzek, czując nagły napływ złości.
— Dlaczego to zrobiłaś?!
— Widzisz? A jednak umiesz się ruszać! To
odwróć się i rób swoje.
W sumie, gdy o tym pomyślała, ta mała miała
rację. Wstyd było się przyznać, ale to dziecko miało więcej rozumu od niej,
ponad dwudziestoletniej kobiety. Stała tutaj, sparaliżowana i przerażona, a tak
naprawdę to trzymało ją w miejscu. Nie mogła ruszyć naprzód, bez uprzedniego
pokonania swoich lęków.
Zrobiła tak, jak powiedziała dziewczynka.
Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z jednym ze swoich koszmarów. Widok był
przykry, ale musiała to zrobić. Z ciemności wyszła pokraczna postać, z
wykrzywionymi nogami i rękami. Była cała poparzona, a brzuch i genitalia
osłaniał dziwaczny, biały pancerz, pokryty czarną mazią. Ten stwór miał ponad
dwa metry wzrostu i twarz jej brata, równie doskonałą, jak tamtego dnia. Było
tylko jedna różnica — brak jakichkolwiek emocji. Miała wrażenie, że patrzy na
maskę.
— Jak mam go pokonać? Przecież nie mam żadnej
broni… — Katherina nie chciała usłyszeć odpowiedzi, której się spodziewała.
— Masz, głuptasie. Jesteś przecież potężna!
Twoja siła zniszczyła puszczę. Możesz wszystko, tylko to poczuj!
Wzięła głęboki oddech, po czym westchnęła.
Rozprostowała palce i zamknęła oczy, słysząc zbliżające się kroki pokraki.
Usłyszała szum wiatru, uderzenia piorunów. Poczuła ruch za sobą, co było dobrym
znakiem. Minęła dłuższa chwila, nim uchyliła powieki. Stwór był już na
wyciągnięcie ręki.
Zza jej pleców wyskoczyły dymiące się cienie,
skutecznie odgradzając ją od stworzenia. Postacie, choć bez żadnych widocznych
szczegółów, posiadały hełmy, tarcze i długie włócznie. Stały między nimi prosto
i ani drgnęły, jak rzeźby. To próbowało się przedrzeć, ale cienie skutecznie
blokowały drogę.
Stwór cofnął się, warcząc wściekle. Dopiero
teraz zauważyła, że jego ciało pokrywały małe, wijące się robaki. Wiedziała, co
musi zrobić, choć nie mogło być to proste.
Wybacz mi. To już nie jesteś ty.
Jej dłonie zaczęły się dymić, choć nie były
gorące. Czuła, jak rośnie w siłę. To było ekscytujące i niezwykłe, szło w parze
z euforią. Zupełnie jak nagły zastrzyk adrenaliny.
Ruszyła na to, co zasłaniało się twarzą jej
brata. Musiała to zabić, jeśli chciała się stąd wydostać.
***
Bernard wrócił z Katheriną do domu. Nie mógł
zostać zauważony, niosąc jej bezwładne ciało środkiem miasta, więc użył jednego
ze swoich licznych talentów. Tam, w jaskini, próbował robić dobrą minę do złej
gry tylko po to, żeby jej nie wystraszyć. Niestety, stało się to, czego się
obawiał. Jej umysł zaczął się bronić i tylko Bogowie raczą wiedzieć, co teraz
przeżywała.
Siedział przy jej łóżku już dobrą godzinę, ale
nic specjalnego się nie działo. Widział ruch pod jej powiekami, jak podczas
snu, ale to był akurat dobry znak. W stanie, w którym teraz była, mogła nawet
umrzeć. Cokolwiek działo się w jej głowie, nie mogło być to takie złe, bo
radziła sobie.
Czuł zmęczenie, a przecież zostawienie jej
samej na chwilę raczej nie poskutkuje żadną tragedią. Wstał i wyszedł z jej
pokoju, zostawiając otwarte drzwi. Zszedł na dół i skierował się do kuchni.
Wstawił czajnik na gaz i wsypał do filiżanki cztery łyżeczki kawy. Niemal
usnął, czekając aż woda się zagotuje.
W końcu nadszedł ten moment. Wybawienie. Zalał
kawę wrzątkiem, czując przy tym unoszący się w powietrzu zapach. Był przyjemny,
orzeźwiający. Bernard po prostu uwielbiał kawę. Za perełki z Gór Ognistych
oddałby duszę.
Wziął filiżankę i skierował się na górę, by
doglądać Katheriny. Był tuż przed drzwiami, gdy usłyszał coś niepokojącego. Nie
zastanawiając się ani minuty, upuścił filiżankę i wbiegł do jej pokoju.
Dziewczyna wyglądała tak, jakby miała napad epilepsji. Nie mogła złapać
powietrza, mając otwarte oczy, choć źrenice schowały się w oczodołach,
zostawiając jedynie widoczne białka.
Rzucił się w jej stronę i złapał ją za ramiona,
próbując ją ustabilizować. Wiedział, że nie powinien ingerować w to, co się
teraz działo w jej umyśle, ale miał wyboru. Mogła umrzeć, a tego nie chciał.
Kochał ją jak własną córkę, której nigdy nie miał.
— Katherino! Posłuchaj mnie uważnie. Cokolwiek
się dzieje, dasz sobie radę. Jesteś silna i dobra, poradzisz sobie z tym. Jak
nie ty, to kto?
***
Stwór dusił ją, uśmiechając się paskudnie.
Jego spalone ciało zaczęło ją wchłaniać, zaczynając od nóg.
…dasz sobie radę. Jesteś silna i
dobra, poradzisz sobie z tym. Jak nie ty, to kto? Katherino, błagam cię. Musisz
żyć. Musisz!
— Bernard? — jęknęła, słysząc jego głos gdzieś
z oddali. Nawet teraz chciał jej pomóc, wesprzeć ją.
Nie chciała robić temu większej krzywdy, przez
co była teraz w tej sytuacji. Łzy spływały jej po twarzy, ale wiedziała, że nie
ma wyboru.
Złapała to za twarz i zaczęła naciskać palcami
na oczy. To coś zawyło, gdy udało jej się przebić gałki oczne. Dzięki temu była
wolna. Została odrzucona, uderzając mocno o twarde podłoże. Natychmiast wstała,
nie czując już nic. Ani bólu, ani smutku. Po prostu niczego. Oddychała ciężko,
chcąc jedynie zabić potwora. Rzuciła się w jego stronę, czując napływającą siłę
wewnątrz siebie. Dłonią przebiła się przez klatkę piersiową stwora, chwytając
jego nadal bijące serce. Wyrwała je, obryzgując się krwią. Gdy widziała wijące
się ciało kreatury, po prostu zmiażdżyła jej serce w dłoni.
Przyglądała się agonii potwora. Gdy
ostatecznie skonał, splunęła na jego truchło.
Dyszała, patrząc na truchło. Czuła niezwykłą
radość i ekscytację, adrenalinę, euforię. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była
tak szczęśliwa.
— Brawo! Udało ci się! — Dziewczynka pojawiła
się znikąd, śmiejąc się. Według niektórych nie ma niczego, co może być bardziej
radosne niż dziecięcy chichot. W Katherinie budził niepokój i odrazę. Mała
założyła na twarz czarną maskę, przypominającą wyglądem Bestię. Ba, była wręcz
identyczna. — Ceną bezwzględnej doskonałości jest wyparcie się człowieczeństwa.
Pamiętaj o tym, gdy pójdziesz dalej.
Dziewczynka odwróciła się i oddaliła się,
przeskakując z nogi na nogę. Nuciła melodię, którą Katherina już gdzieś
słyszała. Ale muzyka po chwili zaczęła dobiegać z innego kierunku. Postanowiła
pójść za dźwiękiem, mając nadzieję na nieco łatwiejsze zadanie.
***
Nie wiedziała kiedy i jak, ale znalazła się w
domu Lawrenców, słuchając koncertu razem z Vincentem. Pamiętała to, przecież
już tu była. Spojrzała w dół, chcąc zobaczyć swoje ubranie. Nawet to się
zgadzało! Była identycznie ubrana, miała taką samą fryzurę, a nawet siedzący obok
niej Vincent niczym nie różnił się od tego, którego poznała tamtej nocy. Och,
jak bardzo chciałaby wrócić do tej chwili, gdy się poznali. Wszystko wydawało
się takie proste i nieskomplikowane, wręcz idylliczne. Dwoje ludzi spotyka się
w celach politycznych, ale cieszą się swoim towarzystwem i czasem, który ze
sobą spędzają.
Chciałabym wrócić do nocy, w której
się poznaliśmy. Tak bardzo…
Siedziała i przyglądała się ludziom,
orkiestrze, Vincentowi. Nie mogła zaprzeczyć, że coś było nie tak. Może
dlatego, że nikt ze sobą nie rozmawiał? Grała muzyka, a mimo to brak innych
dźwięków był przytłaczający. Martwa cisza, której nie mąciła nawet delikatna
melodia. Myślała, że zaraz zwariuje.
Oczywiście mogło być gorzej, jak zawsze. Nagle
zgasły wszystkie światła, ale już po kilku sekundach oślepił ją jakiś
reflektor, skierowany prosto na nią.
— Och, co jeszcze? Już mam tego dosyć!
Po chwili widziała już więcej, niż wypalające
oczy światło. Zarówno goście, jak i orkiestra, siedzieli nieruchomo, jak
zatrzymani w czasie, a na twarzach wszystkich znajdowały się białe maski z
otworami na oczy. Były identyczne, bez żadnych zdobień. Dreszcz przeszedł jej wzdłuż
kręgosłupa, gdy to wszystko do niej doszło.
Zdezorientowana i bezsilna w tej sytuacji,
zdecydowała się na coś, co na pewno nie było mądre. Zaczęła machać dłonią przed
twarzą Vincenta, jakby to miało magicznie przywrócić wszystko do normy. Chciała
zdjąć mu maskę, ale ta ani drgnęła. Dokładnie to samo zrobiła z resztą
najbliższych gości, ale skutek był identyczny. Zdenerwowała się i wstała, od
razu łapiąc Vincenta za ramiona. Nie potrząsała nim, a wręcz go szarpała.
— Obudź się, do cholery! Chciałam zniknąć i
oszczędzić ci tego gówna, a ty co?! Musiałeś przyjść ze swoimi pretensjami i
jeszcze robić mi nadzieję? Że niby coś do mnie czujesz?! I zobacz, jak to się
wszystko zajebiście skończyło! — Puściła go i odsunęła się, zgarniając kosmyki
włosów za uszy. — Kolejna ofiara samej mojej obecności! Przecież mogłeś mieć
każdą dziewczynę w tym cholernym mieście. Musiałeś wybrać akurat mnie? Ty
idioto!
Czuła, że zaraz wybuchnie. Wszystko się w niej
gotowało, miała ochotę coś rozwalić, zabić kogoś za sam fakt przebywania teraz
w pobliżu. Najlepiej ukarałaby sama siebie za bycie taką, a nie inną, ale
okładanie się po twarzy raczej dużo by nie zmieniło. Wiedziała to, a mimo to
cały ten gniew przyćmiewał jej racjonalne myślenie.
— Matka nie byłaby z ciebie dumna, drogie
dziecko. Kim jest ten młodzieniec, że wywołuje w tobie takie emocje?
Odwróciła się i zamarła, ale po chwili znów
była wściekła. Nie widziała ojca, od kiedy w przypływie szału przywołała swoje
cienie. Skręciły mu kark.
— Nazywa się Pies. I jebał zarówno ciebie, jak
i twoją matkę. Przecież ty nie żyjesz! Nikt cię tu nie chce, wynoś się.
— Nie musisz być dla mnie taka ostra. Chciałem
tylko twojego dobra, a ty jak się odwdzięczasz? Dzięki mnie sam kanclerz cię
przygarnął, uznając za córkę. Dzięki mnie!
Patrzenie na niego sprawiało jej fizyczny ból.
Wysoki, chudy, łysiejący. Nigdy nie był urodziwy, ale charakterem też tego nie
nadrabiał. Do dziś miała koszmary związane z jego metodami. Pamiętała jego
szkolenie, gdy zmarł Sebastian. Brat zawsze był dla niego bardziej wartościowy
od niej, bo był chłopcem, ale niestety okazało się, że Katherina zawsze była od
niego silniejsza, ale jej moc pozostawała ukryta. Dopiero w noc śmierci brata
jej ,,talent’’ się ujawnił, wręcz wybuchł. Dosłownie.
Ojciec chciał, by była mu posłuszna i uległa.
Chciał użyć jej mocy do własnych celów, które zawsze miała gdzieś. Bił ją,
zamykał w małych pomieszczeniach na długie godziny, a gdy nie wyszło jej coś,
czego oczekiwał, to szczuł ją psami. Ale ostatecznie dostał za swoje, a ona…
Niczego nie żałuję.
— Naprawdę myślałaś, że mógłbym cię kochać?
Własny ojciec tobą gardził, a co dopiero ja. — Katherina odwróciła się. Na
twarzy Vincenta nadal była maska, ale to on zabrał głos. — Masz rację. Mogę
mieć każdą. A ty nie jesteś od ,,każdej’’ nic lepsza. Chciałem cię mieć tylko
na jedną noc, i tyle. I tak na nic więcej nie zasługujesz.
— Nieprawda… — mruknęła, cofając się o krok. —
To nie jesteś ty. Nie ty tak mówisz.
Vincent zaczął się śmiać, tak samo jak jej
ojciec. Po chwili dołączyli do nich wszyscy goście, a ona miała ochotę uciec z
płaczem.
— Oj tam, oj tam. Nie daj im się, Katherino.
Przecież to nędzne robaki, które możemy rozdeptać! No dalej! Złap mnie tylko za
rękę, a świat będzie nasz. Zobaczysz! — Dziewczynka wyciągnęła do niej rękę,
ale ona jej nie chwyciła.
Co miała zrobić? Oni wszyscy jej nienawidzili,
szydzili z niej. Dokładnie wiedzieli, jakim potworem była. Nie dość, że zabiła
ojca, to jeszcze matkę. Gdyby nie musiała jej rodzić, to nadal by żyła. Ale ona
wykrwawiła się, wydając Katherinę na świat.
Czuła się bardziej samotna, niż kiedykolwiek.
Albo odpychała od siebie ludzi, albo ich krzywdziła. Nie miała nikogo i tak już
miało zostać. Po co jej ta siła? Żeby sprawiać innym cierpienie? Przywołać
deszcz, gdy słońce za bardzo ją przygrzeje? To wszystko było bez sensu.
Beznadziejne, jak jej całe życie! Powinna była umrzeć przy porodzie, a może
matka by żyła! I Sebastian, i ojciec, ludzie z tej biednej wioski, wszyscy!
Niespodziewany ryk jakiegoś stwora uciszył
całe towarzystwo. Zaczęli krzyczeć, kładąc się na podłodze i wyjąc z bólu. Katherina
odwróciła się, szukając źródła tego dźwięku. Jej nic nie było, ale ci ludzie
byli w agonii. Czy ich żałowała? Ocierając łzy z twarzy uznała, że nie.
Z cienia zaczęła wyłaniać się ogromna Bestia,
krocząc dostojnie. Każde jej warknięcie sprawiało obecnym jeszcze większy ból.
Stwór usiadł obok Katheriny i zaczął się zmniejszać, przybierając ludzką postać.
To zdecydowanie był mężczyzna, ale taki, jak jej cienie. Żadnych cech
szczególnych, po prostu czarna masa okuta w zbroje. Nawet w tej formie wydawał
się ogromny. Jak na człowieka.
Nigdy nie będziesz sama, Katherino.
Dołącz do mnie. Ze mną będziesz szczęśliwa, a ja zawsze będę przy tobie. Nigdy
cię nie opuszczę.
Znała te głosy. Męski, donośny, i żeński,
bardzo kobiecy, niemal uwodzicielski.
— Nigdy?
Nie widziała sensu w dalszej walce.
Ostatecznie i tak zostanie sama, a mając jego… To, Bestię, jakkolwiek by tego
nie nazwać, nie będzie już samotna. On chciał, by z nim była, z własnej woli, a
nie dlatego, że ktoś go zmuszał. Ani obowiązek, ani ludzie.
Nigdy… Weź jej dłoń, a już nigdy cię
nie opuszczę.
Westchnęła ciężko, czując ogromne zmęczenie.
Dziewczynka stała w tym samym miejscu, czekając na jej decyzję. Katherina nie
wahała się już dłużej. Chwyciła ją za dłoń, godząc się ze wszystkim, co miało
nadejść.
***
Bernard drzemał na krześle przy łóżku Katheriny.
Wcześniej czytał książkę, która już od jakiegoś czasu wysuwała mu się z dłoni.
Gdy uderzyła o podłogę, Bernard miał niemal zawał. Był z tego jeden plus — od
razu się obudził, wręcz podskakując na krześle.
Spojrzał na dziewczynę, chcąc się upewnić, że
wszystko było dobrze, ale chyba jednak nie było. Leżała płasko, wpatrując się w
sufit. Na jej twarzy dostrzegł schnące już łzy, ale żadnych emocji. Wyglądała
jak lalka, a nie jak człowiek.
— Katherino? Wszystko w porządku? Kiedy się
obudziłaś? Jak się czujesz?
— Jest dobrze. — powiedziała zachrypniętym
głosem tak cicho, że ledwo ją usłyszał. — Chcę zostać sama…
— Jesteś pewna? Może czegoś potrzebujesz, albo…
— Wyjdź! Proszę…
Nic już nie mówił. Zabrał swoją filiżankę i
książkę, po czym wyszedł. Martwił się o nią. Bariera została zdjęta, ale nie
przeczuwał niczego dobrego.
~~~*~~~
No cóż. Napisałam, to jest, a ocenę
pozostawiam tam :) Mam nadzieję, że się podobało.
Kolejny rozdział może się pojawić za
dobre sześć tygodni. No chyba, że sklecę coś wcześniej, ale nic nie gwarantuję.
Obiecanki cacanki, co nie?
Do zobaczenia dzieciaczki!
Rozdział mega. Miałam już na dzisiaj sobie odpuścić, zważając na godzinę, ale cieszę się, że jednak tego nie zrobiłam, bo mnie zachwycił. Lubie takie dziwne, niepokojące, może nawet trochę przerażające sceny, a dodatkowo opisane w tak obrazowy sposób. Nawet słów mi brakuje, żeby opisać ten rozdział tak jakbym chciała, więc przepraszam, ale na tym zakończę. ^^
OdpowiedzUsuń