Orkiestra już od jakiegoś czasu
przerzuciła się na nieco wolniejsze klimaty. Większość gości po prostu
rozmawiała, jadła, bądź bawiła się w inny sposób, a Vincent postanowił zaprosić
Katherinę do tańca. W końcu jeden wolny to nie grzech, prawda?
Zgodziła się, była wręcz uradowana, a
przynajmniej takie wrażenie odniósł Vincent. Bawiły go delikatne rumieńce,
które wykwitły na jej twarzy po kilku drinkach.
Objął ją, kładąc dłonie na jej talii.
Rozejrzał się dyskretnie, zwracając uwagę na innych tańczących. Zmarszczył brwi
widząc, że znaczna większość mężczyzn trzymała dłonie niżej od niego.
Postanowił nie iść w ich ślady, uznając to za działanie nie na miejscu.
— Wydajesz się spięty. Coś nie tak? —
spytała, nie odrywając policzka od jego ramienia.
— Nie, po prostu się zagapiłem,
wybacz…
— Co jest aż tak absorbujące?
— W sumie… — Uśmiechnął się, gdy
zauważył Remiego i jego towarzyszkę. — Odwrócimy się i sama zobaczysz.
Nie mógł powstrzymać się od cichego
śmiechu, gdy go dostrzegł. Powoli odwrócił się z Katheriną, tym samym
zamieniając się z nią miejscami i widokami. Usłyszał jej cichy chichot, który
wcale go nie zdziwił.
Remi zawsze miał dziwny pociąg do
kobiet nieco starszych od siebie. I wyższych, a akurat o te nigdy nie było
trudno, patrząc na jego niziołkowatą aparycję. Teraz tańczył z damą, której
Vincent w ogóle nie kojarzył. Na jej twarzy zaczęły pojawiać się drobne zmarszczki,
choć kasztanowe włosy nie nosiły nawet śladu siwizny. Remi dumnie obejmował ją
w talii, wtulając twarz w jej pokaźne piersi. Najwyraźniej jej to nie
przeszkadzało, choć gdy jego dłonie zjechały niżej, od razu uniosła je z
powrotem na odpowiednią wysokość. Widząc to, Katherina musiała zasłonić usta
dłonią, żeby nie parsknąć śmiechem. Vincent widział całą sytuację w jednym z
luster, ledwo powstrzymując się od ryknięcia niczym dzika kuna.
— Przepraszam, Vincent, ale
zapomniałam imię twojego przyjaciela — mówiąc to, śmiała się cicho.
— Dla przyjaciół Remi. A dla… sam nie
wiem kogo, Remigiusz Pankracy Alfons von
Armsin. Zawsze zapominam, że on się tak głupio nazywa, hehe. Jego próby zalotów
do ciebie też były dość zabawne.
— Oj tam, przesadzasz. Uważam, że jest
uroczy, ale chyba już znalazł swoją drugą połówkę. No i jednak wolę, gdy
mężczyzna jest ode mnie wyższy, chociaż trochę.
Jej towarzystwo zawsze poprawiało mu
humor, nie wiedząc dlaczego. Remi uwielbiał wtrącać swoje pięć groszy,
sugerując niezwykle gorące, skrywane uczucie, ale Vincent nie miał co do tego
pewności. Nie mógł zaprzeczyć, że coś do niej czuł, ale… No właśnie. Coś. Czym
było to tajemnicze ,,coś’’? Elena powiedziała, żeby trzymał się od niej z
daleka, ale właściwie to dlaczego? Gdyby nie to małe powstanie, które szybko
zostało stłumione, Katherina już dawno by wyjechała. Była w Navirze tylko
dlatego, że na granicach nie było jeszcze do końca bezpiecznie. Vincent
odczuwał dziwną pustkę na myśl, że miała zniknąć. A do tego jeszcze ten
morderca, który grasował po mieście.
Vincent nadal nic o nim nie wiedział.
Zabił Marion Seynor brutalnie, bo żyła, gdy zadawał jej obrażenia. Żadne z nich
nie było pośmiertne. Napawał się jej cierpieniem, malując krąg i symbole jej
krwią. Jedyne, czego doszukał się Vincent, a co potwierdziła Katherina, to
znaczenie tych znaków. Były one częścią rytuału, w którym składa się ofiarę
bogu, ale to stary zwyczaj, od dawna niepraktykowany. Oczywiście najlepszą
ofiarą dla bóstwa było życie oraz duch, który według starych wierzeń
zamieszkuje serce. Te praktyki wywodzą się z Hedensaru, więc dlaczego atak
nastąpił tutaj? Dlaczego akurat Marion, a nie ktoś inny? Wybierał losowo? Za
dużo pytań, za mało informacji.
To
twoje urodziny, a nie miejsce zbrodni. Ten temat będziesz drążył jutro, ogarnij
się człowieku.
— A wracając do tematu urodzin, to
kiedy są twoje? — spytał, nie przerywając spokojnego kołysania w rytm wolnej
melodii.
— No w sumie, to… — Wyraźnie się
zawahała, ale trwało to jedynie sekundę. — Dzisiaj.
— Dzisiaj?! I nic nie mówisz? Niezły
zbieg okoliczności. — Zaśmiał się, odsuwając ją od siebie i obracając,
trzymając za wysoko uniesioną dłoń. — Być może udało ci się utrzymać to w
tajemnicy, ale to nie zwalnia mnie ze wzniesienia toastu. Mam coś specjalnego w
piwnicy, poczekaj chwilę. Zaraz wrócę.
— Vincent, naprawdę nie trzeba.
Przyjęcie pewnie czeka na mnie w domu, choć odrobinę spóźnione.
— Trzeba, trzeba! Zaczekaj tu.
Puścił ją i posłał jej uśmiech. Ledwo
przedarł się przez tłum gości, wymijając w większości pijanych, a w mniejszości
jedynie rozweselonych ludzi. Kilka razy został zaczepiony, bo przecież
niektórzy woleli złożyć życzenia osobiście, a już w ogóle zastosować pradawną
sztukę wyśpiewania swoich dobrych rad i ciepłych uczuć. Dopiero po chwili Vincent
zorientował się, że to trwa trochę za długo — w końcu obiecał Katherinie, że
zaraz wróci, a ona nawet nie wie, na co właściwie czeka.
Udało mu się jakoś wymigać od dalszych
zaczepek. Od razu skierował się do kuchni, skąd zszedł do piwnicy przez znajdujące
się tam drzwi. Spróbował włączyć światło, lecz gdy tylko pociągnął na
sznureczek, żarówka po prostu się przepaliła.
Zajebiście.
Jedynym źródłem światła zostało małe
okienko, które wpuszczało minimalną ilość promieni księżyca i latarni
ulicznych. Vincent poruszał się po piwnicy polegając głównie na zmyśle dotyku i
bólu, który paraliżował jego nogi i stopy za każdym razem, gdy w coś z gracją
uderzył. Miał wystarczająco dużo pecha, żeby niemal za każdym razem trafić
prosto w kolano bądź mały palec.
Powoli posuwał się do przodu, badając
dłońmi półki i zakurzone pudła. Wplątał się w jakąś pajęczynę, co napełniło go
obrzydzeniem, bo od tego momentu miał wrażenie, że coś chodzi mu po twarzy.
Odczuł dziwny chłód, a gdyby nie otaczająca go ciemność, miałby pewność, że z
jego ust wydobywa się widoczna para.
Co
do cholery? Tu zawsze było tak zimno?
Uznał, że to bez sensu, ale i tak się
rozejrzał. Nic nie dostrzegł, ale wyczuł dłonią butelkę, której szukał. Sam
wyprodukował to wino, kilka lat temu, i wlał je do sześciokątnych butelek, bo
innych nie miał pod ręką. Cukier, truskawki, drożdże, trochę wyczucia i wyszło
coś naprawdę dobrego, a po latach z pewnością smakowało jeszcze lepiej.
Uśmiechnął się do siebie, wyciągając butelkę z półki.
Nagle miał pewność, że ktoś na niego
patrzy. Czuł to pod skórą, jak i na niej. Odwrócił się i zastał coś, czego
zupełnie się nie spodziewał. Chwycił butelkę oburącz i uniósł ją nad głowę,
gotowy bronić się nią do upadłego. Chciałby to cofnąć, ale nic nie zmieni tego,
że wrzasnął jak dziecko.
Z ciemności wpatrywały się w niego
żółte ślepia, które powoli się zbliżały. Odniósł wrażenie, że wręcz świeciły.
— Co jest, kurwa?!
— Spokojnie, Vincent, to tylko ja.
Z mroku wyłoniła się Elena, śmiejąc
się i susząc zęby. Podeszła bliżej, stukając obcasami o kamienną posadzkę.
— Mogłem ci zrobić krzywdę. Oszalałaś?
Co tu w ogóle robisz? Jakoś nie pamiętam, żebym cię zapraszał, czy ktokolwiek w
ogóle. — Odetchnął i odstawił butelkę na bok. — Co to w ogóle miało być? Jakaś
kuglarska sztuczka, żeby mnie nastraszyć?
— Słucham? Nie zniżyłabym się do
takiego poziomu. Chyba już ci kiedyś tłumaczyłam, że świat jest pełen magii i
energii, ale ty oczywiście to wyśmiałeś. A tak W OGÓLE to się powtarzasz,
pizdusiu.
— Jak mnie, przepraszam, nazwałaś? Albo
wiesz co, nie ważne. Po prostu idź sobie, nikt cię tu nie chce.
— Auć. Nie musisz być od razu taki
niemiły. Właściwie to zaprosiła mnie twoja matka, ale grzecznie odmówiłam.
Rozumiesz, po naszej ostatniej rozmowie… — Uśmiechnęła się, opierając się o jeden
z filarów podtrzymujących sufit.
Vincent przewrócił oczami, krzywiąc
twarz. Za nim znajdowała się pusta szafka, która kiedyś stała w jego pokoju,
więc oparł się o nią.
— A jednak tu jesteś. Powiesz w końcu
o co ci chodzi, czy mam ci pomóc znaleźć wyjście?
Irytacja to delikatne określenie tego,
jakie uczucia wywoływała w nim Elena. Gdy przebywał w biedniejszych dzielnicach
miasta, Elena mu pomogła, czego nie mógł się wyprzeć, ale nigdy nie uznał jej
za przyjaciółkę. Jej pomoc nie była bezinteresowna, i nie chodziło o pieniądze,
a teraz po prostu go prześladowała.
— Och, Vincent. Wspomnienia naszych
wspólnych chwil są upojne, ale to nie ze względu na nie… poradziłam ci trzymać
się od niej z daleka. Widzę, że nie posłuchałeś.
— I tylko po to to przestawienie?
Chcesz mi mówić, z kim mam się spotykać i jak się prowadzić, żeby wyjść na
dobrego i światłego człowieka? Kto by pomyślał, że tyle w tobie troski.
— Ani kropli. — Zbliżyła się tak
szybko, że nie mógł powstrzymać wzdrygnięcia się. — Gdybym chciała cię
skrzywdzić, już leżałbyś martwy. Ale nie przyszłam tu tracić czasu na rzucanie
gróźb. Katherina jest niebezpieczna, tak samo dla siebie, jak i dla wszystkich
w jej otoczeniu. A ty, zamiast to dostrzec, jesteś na każde jej skinienie. Widzisz,
nasz ostatni pocałunek, który zostawił cię w takim oszołomieniu, nie służył
tylko przyjemności. Nie wierzysz w nic, co paranormalne, a jednak sam taki
jesteś. To dopiero paradoks!
— Jesteś szalona. — Prychnął, śmiejąc
się. — I co, pstrykniesz teraz palcami i wyciągniesz królika z gorsetu?
— Pamiętasz może co czułeś tego
wieczoru? Ja też to widziałam. Leżałeś przed drzwiami własnego domu, pogoda
była cudowna, a ty byłeś zdyszany, jakbyś biegł. Wiatr smagał twoją twarz, choć
nie wiało. Czułeś, jak coś uderza cię w twarz. Mówiąc prościej, udało ci się
połączyć z kimś innym. Możesz to nazwać telepatią, ale to było coś innego.
Chcesz dowodu? Przyjrzyj się ludziom, którzy cię otaczają. A szczególnie tej
jednej osobie. Zobaczysz, że mam rację.
Zamilkła, a on nie odpowiadał. Skąd
wiedziała? Myślał, że miał jakieś halucynacje, ale przecież tylko on o nich
wiedział. Nikomu nie mówił, i był tego pewien na sto procent. Może była jakaś
racja w jej słowach, ale z drugiej strony mógł coś chlapnąć po pijaku. Każdemu
może się zdarzyć.
— Milczysz, więc chyba nie jesteś taki
przekonany, że zwariowałam. Spotkaj się ze mną jutro w porcie, to opowiem ci
trochę o naszej wspólnej znajomej. — Zrobiła kilka kroków w tył, znikając w
mroku piwnicy.
— To wy się znacie?
Odpowiedziała mu cisza i ciemność.
Elena zniknęła, jakby jej tu nigdy nie było, zostawiając go z mętlikiem w
głowie i niepewnością odnośnie tego, w co wierzył całe swoje życie. Przecież
wszystko miało jakieś racjonalne wytłumaczenie! Kiedyś zaćmienie słońca uważano
za znak od bogów, a teraz? To po prostu cud natury, który można w łatwy sposób
wytłumaczyć. Może tutaj sprawa miała się tak samo? Elena była zbyt wierząca, co
wydawało mu się mało prawdopodobne, ale po prostu miała urojenia. Tak, tak z
pewnością było. Bo jak inaczej wytłumaczyć jej słowa? Coraz bardziej
przekonywał się do postawionej przez siebie tezy.
Wziął wino i wyszedł z piwnicy, niemal
rozbijając sobie zęby o jakieś pudło. Zaklął szpetnie, ale ostatecznie udało mu
się ujść z życiem. Czasami zastanawiał się, jakim cudem jeszcze żył. Gdy miał
cztery lata to prawie wbiegł do kominka, gdy miał sześć, spadł z drzewa i
złamał rękę. W kolejne lato nogę, potem skręcił kostkę, biegając po lesie wpadł
w mrowisko, a później rozbijał głowę dla dziewczyn, które uważał za miłość swojego
życia. A gdy ostatecznie trafił do rynsztoku, dzięki swojemu kochanemu ojcu, to
uznał, że te wszystkie amory były psu w dupę i miłość jest nic nie warta, a
jeszcze można przez nią zginąć. No i na co to komu?
A
co teraz robisz, młocie? Uganiasz się za dziewczyną, a nawet nie wiesz
dlaczego. To też nie jest zbyt mądre…
Odszukał wzrokiem Remiego, który
właśnie wciągał Katherinę w odmęty swojej największej pasji — gry w karty.
Potrafił grać o ogromne sumy, bądź wartościowe rzeczy, i przeważnie wygrywał. Vincent
zastanawiał się ile w tym szczęścia, a ile rzeczywistych umiejętności Remiego.
Często, dla umocnienia swojej pozycji, przedstawiał się jako wybitny gracz
hrabia von Armsin, choć żaden tam z niego hrabia. Jego rodzina miała spory
majątek, ale to była zasługa głównie jego pradziadka, który postanowił postawić
wszystko na jedną kartę i zająć się importem oraz sprzedażą kawy. Jego syn
założył palarnię, kolejny syn rozwinął sieć własnych kawiarni, a Remi miał to
wszystko odziedziczyć. Jeśli jego talenty nie ograniczały się tylko do karcianek,
to może i on wyhoduje nową odnogę rodzinnego biznesu. Vincent uwielbiał robić
sobie z niego żarty, więc często śmiał się mówiąc, że ktoś z takim imieniem nie
odniesie sukcesu nawet w pędzeniu bimbru. Gdyby nie to, że byli przyjaciółmi,
to pewnie już dawno by za to oberwał.
— Jasna kurw… to znaczy, cholera! —
powiedział poważnie Remi, rzucając swoje karty na stół. — Mam dziewięćdziesiąt
dziewięć przecinek dziewięć procent pewności, że robisz mnie w konia! Ktoś, kto
nigdy nie grał w karty, nie spuściłby mi manta trzy razy. TRZY RAZY, jak to
możliwe?!
— Ale ja naprawdę nigdy nie grałam. —
Zaśmiała się, zabierając swoją wygraną w postaci całkiem pokaźnej sakiewki. — Szczęście
początkującego?
— Akurat! Nie wierzę ci, o nie! O,
Vincent, postanowiłeś do nas wrócić? Cholercia, a tak dobrze się bawiliśmy…
— Ha, ha, bardzo śmieszne. Widzę, że
legendy o sławnym ,,hrabi von Armsin’’ kłamią. — Postawił butelkę na stole i
dosiadł się do nich. — Uuuu, porażka musi boleć, kolego.
— Dałem jej wygrać, to chyba
oczywiste! — Zadarł głowę, wyglądając
niczym nadęty paw. — Dobra, gołąbeczki. Wujek Remi idzie na stronę, więc
zajmijcie się sobą. Tylko przyzwoicie, proszę! Ludzie patrzą.
— Dobra, idź w cholerę, złamasie —
powiedział Vincent, sięgając po kieliszki.
— Wypraszam sobie! — Remi udał, że się
obraził, po czym odszedł.
Vincent nalał truskawkowego trunku do
trzech kryształowych kieliszków i podsunął jeden Katherinie. Przyjrzał jej się
dokładnie, lecz nie dostrzegł niczego niezwykłego. Światło nie było najlepsze
do wnikliwych obserwacji, może powinien robić to za dnia, a może…
Przestań.
Elena cię podpuszcza. Jesteś pijany, mogło ci się wydawać, że coś widzisz, a
tak naprawdę…
— Wszystko w porządku, Vincent? —
spytała, przyglądając mu się wnikliwie.
— Tak, tak, ja tylko… Ja…
— Tak? — Spojrzała na niego całkiem
poważnie, choć alkoholowe rumieńce na jej twarzy sprawiały, że miał ochotę się
roześmiać.
— Nic. Nieważne. To już ten etap
wieczoru, że sam nie wiem, co gadam.
— Nie wyglądasz na kogoś w tym stanie
— odpowiedziała spokojnie, obejmując ramiona dłońmi. — Chyba muszę się
przewietrzyć. Pójdę na chwilę na balkon, zazwyczaj tyle nie piję. — Uśmiechnęła
się i wstała.
Widzisz?
Nie uciekniesz ode mnie. Nigdy…
Te słowa wbiły się w jego myśli, jak
nóż w masło. Nagle poczuł napływ paniki, który przyprawił go o mdłości. Gdzieś
już to słyszał, ale nie mógł skojarzyć gdzie. Czy bał się o bezpieczeństwo
Katheriny? Teraz już chyba nie mógł odmówić.
— Pójdę z tobą. Też mi się to przyda.
— Nie znalazł lepszej wymówki. Tak naprawdę chciał tylko upewnić się, że nic
jej się nie stanie.
Pamięć powróciła niczym olśnienie.
Przecież tak wyglądał jego sen! Śnił o tym, gdy uciekał przed… Przed
ciemnością. Ona szła w stronę balkonu, wyglądała na szczęśliwą, a on podążał za
nią. Potem powiedziała, że jest za późno, a on… Ten mężczyzna ją…
Ruszył za nią. Rozpuściła włosy, co
przyprawiło go o dreszcze na całym ciele.
— Déjà vu… — mruknął sam do siebie,
stawiając kroki jak zahipnotyzowany.
— Słucham? — spytała, nie patrząc
nawet w jego stronę.
— Nic, nic…
Wyszli na balkon przez otwarte drzwi.
Katherina oparła się o kamienną balustradę i wzięła głęboki oddech, a on bez
precedensu odpalił papierosa. Zarówno matka, jak i ojciec, zawsze krytykowali
ten nałóg. Ba, nawet Rosaline miała swoje pięć groszy do wtrącenia odnośnie
zapachu, ale Katherina wydawała się niewzruszona.
— Dlaczego rozpuściłaś włosy? — To
pytanie wydawało się wyrwane z kontekstu, ale musiał wiedzieć. Dzisiejszy
wieczór wydawał się zbyt podobny do jego snu, i jeszcze ta rozmowa z Eleną…
Miał mentlik w głowie.
— Był zbyt ciasny. Czuję się
swobodniej z rozpuszczonymi włosami.
— Tak ci ładniej… To znaczy, zawsze
wyglądasz ładnie, po prostu tak mi się podoba. Miałem na myśli, że…
— Vincent, proszę cię. — Uśmiechnęła
się, odwracając głowę w jego kierunku. — Wiem, co miałeś na myśli. Nie musisz
mi się tłumaczyć.
— To zabrzmiało naprawdę idiotycznie.
— Roześmiał się, strzepując proch z papierosa.
Odwrócił głowę w stronę ulicy, śmiejąc
się sam z siebie. Jednak uśmiech zszedł mu z twarzy, gdy tylko dostrzegł postać
za krzakami. Mężczyzna w bieli, cały poparzony. Uśmiechał się do niego
szyderczo, a jego oczy niemal świeciły w mroku.
Vincenta zlał zimny pot. Katherina najwidoczniej go nie zauważyła, ale
nic dziwnego, w końcu spoglądała w gwiazdy. Nie chciał, żeby zauważyła tego
mężczyznę. Czuł, że jeśli to zrobi, stanie się coś naprawdę złego, ale nie
potrafił określić co dokładnie.
Co
robić? Trzeba powiedzieć ochronie.
Dyskretnie stanął dokładnie tak, by
zasłonić mężczyznę. Zerknął w jego stronę, ale ten już nie patrzył na niego, a
na Katherinę. Nieproszony gość przekrzywił głowę w bok, bardzo powoli. Uśmiech
zniknął z jego twarzy. Wyglądał tak, jakby był wręcz smutny, ale Vincent uznał,
że nie jemu to oceniać.
— Może wrócimy do środka? — Zgasił
papierosa i wrzucił niedopałek do kryształowej popielniczki. Dopiero po chwili
zorientował się, że mężczyzna z ogrodu zniknął.
Czy
ja się pocę? Cholera.
— Czemu nie? Pora spróbować tego
twojego magicznego trunku. — Uśmiechnęła się do gwiazd i spojrzała na niego. Skrzywiła
się, widząc jego minę. — Co się z tobą dzieje, Vincent? Dziwnie się
zachowujesz, zbladłeś i… pocisz się? Jesteś chory?
— Nie jestem, ja po prostu… — Zobaczyłem w ogrodzie lunatyka, który
patrzył się na ciebie jak głodny na obiad. — Lubię cię, i trochę się przy
tobie stresuje. — Nie mógł powiedzieć, że skłamał, ale prawdą tez by tego nie
nazwał. Zaśmiał się, swoim zdaniem idiotycznie, ale na nic innego nie mógł
wpaść. — Ekhm, chodźmy już do środka.
— Nie wiedziałam, że jestem aż tak
przerażająca. — Uśmiechnęła się i skierowała się do środka. Poszedł za nią,
wypuszczając powietrze jak sprężarka.
Dał jej iść przodem, a sam zaczepił
jednego z ochroniarzy. Powiedział mu wszystko i poprosił o sprawdzenie ogrodu.
Znaczna większość pracowników wyszła, a Vincent miał mieszane uczucia.
Chciałby, żeby go znaleźli, ale z drugiej strony nie narzekałby na wieść o tym,
że nikogo tam nie było. Czasem sam siebie nie rozumiał.
Usiadł z Katheriną przy stole i uniósł
swój kieliszek.
— Zrobiłem to wino kilka lat temu,
zanim… No, nieważne, ale trochę leżało. Sam się zastanawiam jak wyszło. Cóż,
wznieśmy toast! Twoje zdrowie!
Uniosła kieliszek, idąc w jego ślady,
i napiła się.
— Muszę ci przyznać, że jestem pod
wrażeniem. Jest naprawdę fantastyczne. Dziękuję. — Ucałowała go w policzek.
***
Po kilku partyjkach z Remim i
Katheriną, Vincent miał naprawdę dobry humor. Wypili całe wino, śmiali się i
żartowali. Przez cały ten czas Vincent przyglądał się dziewczynie, nie mogąc
zdobyć się na wyrażenie jasnej opinii. Patrząc na nią widział czyste piękno.
Jej twarz, włosy, figura, a nawet głos — wszystko mu się podobało. Chciałby jej
to powiedzieć, ale nie mógł się na to zdobyć. Bawiły go jej żarty i cieszyły
wygrane z Remim, a nawet jego własne przegrane partie. Już od jakiegoś czasu
widział w niej więcej, niż tylko przedstawicielkę Hedensaru, ale nie chciał się
ujawniać. Miał mieszane uczucia, a przy okazji wiedział, że ona prędzej czy
później wyjedzie i prawdopodobnie nigdy tu nie wróci. Miała obowiązki u siebie,
a tutaj tylko interesy. Widział, że odwzajemnia jego sympatię, ale miał
poczucie, że ona go nie chce. Nie w taki sposób, w jaki on by tego chciał. Te
odczucia były upokarzające, ale Vincent postanowił to przełknąć i poczekać na
jej wyjazd.
— Panie Lawrence, prosimy na chwilę —
powiedział jeden z ochroniarzy, stojąc przy stole niczym posąg. Spojrzał na
zdziwione miny towarzyszy Vincenta i od razu odpowiedział na pytania, które
zadawali wzrokiem. — Proszę się nie martwić, chcemy jedynie coś ustalić.
— Tak, oczywiście. Wybaczcie, zaraz
wrócę. — Wstał od stołu i poszedł za ochroniarzem. Stanęli w takiej odległości,
żeby wszystko widzieć, ale uniknąć podsłuchiwania przez innych. — Znaleźliście
go?
— Nie, nikogo tam nie było. Nie
znaleźliśmy nawet śladów, ale to nie oznacza, że panu nie wierzymy.
— Jesteś pewien? Widziałem go, stał
tam i patrzył się na… Przyglądał się…
— Komu się przyglądał? — Ochroniarz
nie dawał za wygraną. Być może pracował dla milicji, a tutaj dorabiał sobie ekstra,
ale Vincent tego nie wiedział. Jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony,
więc postanowił lepiej mu się przyjrzeć. Szczerze mówiąc, to ten mężczyzna
niczym się nie wyróżniał. Był biały, jak każdy mieszkaniec Naviru, miał zielone
oczy i brązowe włosy. Całkiem przystojny, choć wolał tego nie przyznawać. Męska
duma mu na to nie pozwalała.
— Pannie Sorgman. Bacznie ją
obserwował.
— Możemy zapewnić jej ochronę.
Oczywiście nie będzie o tym wiedziała, ale na czas pobytu możemy ją mieć na
oku. Z pana opisu wynika, że to był on. Ten sam, który zamordował pannę Seynor.
Panna Sorgman może być jego następna ofiarą, więc nie możemy ryzykować. Uważam,
że powinniśmy poinformować pana ojca.
Przeszedł go dreszcz. Wręcz poczuł,
jakby chłód osiadał mu na karku. Następna ofiarą? Katherina? Miałby wyrwać jej
serce i…
Nie. Do tego nie mogło nie dojść. To
nie tylko zraniłoby jego, ale miałoby okropne skutki jeśli chodzi o dyplomację.
Zginęłaby na terenie Naviru, co mogłoby przyczynić się do wybuchu kolejnej
wojny, albo chociaż zamieszek. Wiedział, że Hedensarczycy nie puściliby tego
płazem, a ojciec obwiniałby między innymi jego. W końcu ostatnie tygodnie
spędzał głównie z Katheriną, co nie umknęło niczyjej uwadze, a szczególnie
Rosaline. Często go zaczepiała i dyskretnie pytała o pannę Sorgman, ale on
zawsze odpowiadał wymijająco. A właściwie, gdzie jest Rosaline? Nie widział jej
cały wieczór. Może poszła do swoich koleżanek? Możliwe. Cóż, rano i tak
przyjdzie do pracy, a on będzie dziękował za jej obecność i cudowną kawę, którą
zawsze dla niego robiła.
— Może na razie nie. Z początku
przyglądał się mi, a dopiero potem jej, a ja potrafię sobie poradzić z jakimś
wymoczkiem. Dziękuję, to wszystko.
Mężczyzna skłonił się lekko i odszedł.
Vincent westchnął ciężko, próbując wyprzeć ogarniającą go bezsilność. Jak mógł
pomóc Katherinie? Nie chciał jej szpiegować, to by było nie w porządku. Co mógł
tak naprawdę zrobić? Bał się o nią, nie mógł zaprzeczyć, ale to nie dawało mu
prawa widzieć więcej, niż sama na to pozwalała.
Odwrócił się, by zobaczyć co robiła
razem z Remim. Nie było jej! Remi siedział i rozmawiał z kobietą, z która
wcześniej tańczył, a Katherina zniknęła. Nigdzie jej nie widział, jakby
wyparowała.
Witaj,
Vincent…
Odskoczył jak poparzony i odwrócił się
w stronę, z której dochodził głos, czyli dokładnie zza jego pleców. Nikogo tam
nie było, co skłoniło go do myślenia, że oszalał.
Jeśli
chcesz mnie zobaczyć, to chodź na balkon. Tam z tobą porozmawiam, w cztery
oczy. Chyba się mnie, nie boisz, prawda?
Bał się? Nie, to nie było to. Czuł
bardziej niepokój i niepewność, bo tajemniczy, męski głos dobiegał z wnętrza
jego głowy, czego domyślił się dopiero teraz. Najgorsze było to, że ten głos
wydawał się znajomy, choć był pewien, że nie zna nikogo, kto by tak brzmiał.
Uznał, że zaryzykuje. Powoli zaczął
iść w stronę balkonu, wyjmując papierosy i jednego umieszczając między wargami.
Po chwili znalazł się na świeżym powietrzu i rozejrzał się, ale dostrzegł tylko
jedną osobę — blondyna w garniturze, który stał tyłem do niego. Nie wyglądał
podejrzanie, po prostu tam stał i palił, a na balustradzie obok niego stała
jego szklanka z drinkiem, wypitym niemal do końca. Oparł się o barierkę
nieznacznie dalej niż on i odpalił raka w tubce, nie zważając na konsekwencje.
No
gdzie jesteś? Kurwa, to pewnie jakaś podpucha. Powinienem wrócić do środka i
zająć się…
— …Katheriną? — Nieznajomy dokończył
myśl Vincenta, odwracając twarz w jego stronę. Poznawał jego głos. Dokładnie
ten sam, który słyszał wcześniej. — Jesteś bardzo zabawny, Vincencie.
Troszczysz się o nią, rozumiem, ale ona nie ma już pięciu lat. Może sama o
siebie zadbać.
— To byłeś ty? Na sali i tam, na dole?
— Tak, to byłem ja. Przyszedłem prosić
cię o przysługę.
— Pfff, ty? Prosić mnie o przysługę?
Chyba sobie, kurwa, żartujesz! Zaraz wezwę tu całą ochronę, po czym cię
aresztujemy i zamkniemy raz na zawsze, ty psychiczny… — Odwrócił głowę w jego
stronę i mina mu zrzedła. Skórę miał bladą, włosy jasne, a twarz szczupłą i
pociągłą, ale to nie te atrybuty zwróciły jego uwagę. To jego oczy. Były białe,
wręcz srebrne, i wierciły dziurę w jego duszy. Czytał kiedyś o białookich. To
była wyjątkowa rasa, ale została wybita przez legendarny Zakon Uskalydów, który
zniknął, tak po prostu. Z ksiąg ojca dowiedział się, że byli potężni, a każdy z
nich miał jakąś wyjątkową umiejętność, choć każdy z nich władał magią i
istotami mroku, cokolwiek to znaczyło. Pomijając te paranormalne brednie, ponoć
każdy z nich był uzdolnionym wojownikiem. Kobieta, czy mężczyzna, to nie było
istotne.
— Co się stało, panie Lawrence?
Stracił pan mowę? — Mężczyzna uśmiechnął się, opierając się lewym ramieniem o
balustradę i uśmiechając się. — Czyżby kolor moich oczu pana peszył? Proszę
wybaczyć, ale nie mam zamiaru go ukrywać, jak niektórzy… — Dopił resztkę swojego drinka i odstawił
szklankę. — Chciałem prosić, abyś przestał interesować się Katheriną. Po prostu
ją zbywaj, przestań gdziekolwiek zapraszać. Zniknij z jej życia. Robisz więcej
szkody niż pożytku.
— Doprawdy? A ty kim niby jesteś, żeby
żądać ode mnie takich rzeczy? Na ojca za młodo wyglądasz, wujka też.
Roześmiał się, a Vincent miał
wrażenie, że jego śmiech roznosi się echem w czasie i przestrzeni, otacza go z
każdej strony.
— Nie, nie jestem nikim takim. Na swój
sposób kocham Katherinę, ale ty tego nie zrozumiesz. Jest mi bardzo bliska, ale
ma zadanie do wypełnienia. Jeszcze o tym nie wie, choć już niedługo się dowie,
możesz być pewien. Troszczę się o nią, wręcz zależy mi na niej, więc wolałbym,
żebyś się do niej nie zbliżał. Nie mam żadnego interesu w pozbawieniu cię
życia.
— Grozisz mi? Tutaj? Jedno moje słowo
i zjawi się tu armia ludzi, żeby cię złapać i zamknąć, jak nie zabić.
Nieznajomy uśmiechnął się spokojnie i
zaśmiał cicho.
— Mogą spróbować… — Odwrócił głowę w
stronę pomieszczenia pełnego ludzi, ale przyglądał się tylko jednej osobie.
Vincent zrobił to samo. Dlaczego miał
się trzymać z daleka? Czego od niej chcieli? Jeszcze nigdy nie widział, żeby
zrobiła coś złego, czy niezwykłego. Przy Elenie była czysta jak łza, jeśli
chodzi o ten aspekt.
— Dlaczego wy wszyscy…
Mężczyzna zniknął. Vincent rozejrzał
się dookoła siebie, ale on po prostu rozpłynął się w powietrzu.
To
już drugi, kurwa, raz! I to tej samej nocy! No nie wytrzymam.
***
Myślał, że słońce, które wpadało do jego
pokoju, zaraz wypali mu oczy, a w ustach i gardle miał istną pustynię. Gdy
tylko wstał, od razu zakręciło mu się w głowie, a uszy wypełnił bardzo
irytujący, bliżej nieokreślony dźwięk, który Vincent potrafił określić tylko w
jeden sposób — kac gigant. Mieszanie wódki, whisky, wina i taniego piwa, to był
definitywnie najgorszy pomysł w jego życiu.
To
chyba kara za głupotę. Jak nie zwymiotuje, to będzie cud.
Jego twarz odbiła się w oknie, ale to
nie był najlepszy widok, jaki mógł napotkać z samego rana. Z jego gardła
wydobyło się jęknięcie przesiąknięte obrzydzeniem. Westchnął i wyszedł z
pokoju, czując chłodną posadzkę pod stopami. Pod ścianą stała jedna z nowych
pracownic i ścierała kurze.
— Dzień dobry — powiedział ziewając. Dziewczyna
odwróciła się do niego z uśmiechem, ale ten szybko zszedł z jej twarzy. Jej
skóra przybrała kolor purpury, a oczy z sekundy na sekundę otwierały się
szerzej. Vincent nie wiedział o co chodzi. — Mam coś na twarzy, czy jak? — Ona
jedynie pokręciła szybko głową. Spojrzał w dół i nagle wszystko zrozumiał.
Właśnie stał przed obcą dziewczyną na waleta.
Zaśmiał się idiotycznie i bardzo
szybko zniknął za drzwiami swojego pokoju.
Chyba
już nigdy nie będę mógł spojrzeć jej w twarz. To definitywnie kara za głupotę.
***
Gdy już zmył z siebie resztki
alkoholowego odoru i wstydu, wyszedł z zamiarem udania się do portu. Przed tym
sprawdził, co takiego dostał od rodziców. Zawieszka na łańcuszku była piękna,
wręcz hipnotyzująca. Wydawało mu się, że wręcz emanuje delikatnym blaskiem.
Postanowił to ubrać, a później spytać ojca, co to konkretnie było. Może jakaś
pamiątka rodzinna? To by było w jego stylu.
Na szczęście Dzielnica Portowa nie
była daleko, choć nigdy specjalnie jej lubił. Owszem, budynki były tu kolorowe,
dachy spadziste, pokryte czerwonymi dachówkami, wszędzie pełno stoisk z
towarami z całego świata, ale ludzie byli parszywi. No i zapach ryby to nie
były jego wymarzone perfumy. Jedyną rzeczą, która naprawdę mu się tu podobała,
były statki. Żaglowce, transportowce, jachty i małe łódki rybackie — były
fascynujące i piękne, a on zawsze czuł się przy nich mały.
— Widzę, że postanowiłeś się pojawić.
Miło z twojej strony. — Elena stała za nim, a on jak zwykle nie zorientował się
skąd przyszła. — Domyślam się, że masz pytania. Proponuję, abyśmy usiedli w
tamtym barze. — Wskazała palcem budynek na rogu. — Serwują tam naprawdę świetne
piwo, szczególnie jak na tak podłą dzielnicę.
— Żadnego alkoholu. Ja już więcej nie
mogę. — Na samą myśl żółć podeszła mu do gardła. — Możemy usiąść, ale jak mi w
końcu nie powiesz o jaki chuj chodzi tobie i temu tlenionemu zbirowi, to jak
matkę kocham…
— Coś tam ci powiem. Mam nadzieję, że to
wystarczy, żebyś olał Katherinę ciepłym moczem. Oczywiście możesz jej
powiedzieć, że to deszcz, żeby się lepiej poczuła, ale dla mnie to nie ma
znaczenia. — Pomasowała palcami skroń, krzywiąc się. — Co za irytujący dźwięk…
— warknęła. — Nie słyszysz go?
— Ja nic nie słyszę. Bardziej
przeszkadza mi tutejszy zapach, jeśli cię to interesuje.
— Nie, mam to w głębokim poważaniu.
Chodź za mną.
Równie
miła, co hemoroidy. Baby.
Ruszył za nią, już czując irytację.
Musiał przyznać, że działała na niego jak płachta na byka, ale to było
spowodowane wyłącznie jej zachowaniem. Kiedyś nie była aż tak wredna, ale możliwe,
że wypchnął to z pamięci i dlatego tak myślał.
Weszli do środka, a jego nozdrza od
razu zaatakował zapach smażonych ryb i piwa. Czuł, jak jego żołądek przechodzi
prawdziwą rewolucję. Czy mogła wybrać jeszcze gorsze miejsce? Obstawiłby
wszystko, że zrobiła to specjalnie.
Usiedli pod oknem, które akurat było otwarte.
Krzesła miały swoje lata świetności dawno za sobą, bo czerwona skóra ledwo
trzymała się kupy. Sytuacja miała się podobnie dla każdego innego elementu
wyposażenia tego wątpliwej urody wnętrza — okrągłych, drewnianych stolików,
murowanego baru, starych obrazów i parszywych ozdób. Nawet szyby w oknach miały
mleczny kolor i milion zacieków, a w niektórych rogach widać było zieloną
narośl. Całego obrazu dopełniały obdrapane tapety na ścianach w dziwne,
kwieciste wzory.
— Jeśli często tu przesiadujesz, to masz słaby
gust — rzucił w stronę Eleny, nie bardzo przejmując się jej groźną miną. —
Dobra, przejdźmy do rzeczy. Czego chcecie od Katheriny, to primo. Po drugie,
primo, dlaczego niby mam się trzymać z daleka? O co wam z tym chodzi? Niedługo
stąd wyjedzie i pewnie nigdy nie wróci. No i skąd wiesz takie rzeczy… Których
nie powinnaś.
Elena uniosła jedną brew do góry, krzywiąc
się.
— Mam co do niej plany. I nie tylko ja.
Katherina jest silna, a ja mam zamiar wykorzystać tą siłę. Ty możesz ucierpieć,
jeśli będziesz się wokół niej plątał, a pozbycie się akurat ciebie nie jest mi
na rękę. Bo widzisz, ty też coś tam potrafisz, choć o tym nie wiesz.
Westchnęła zamykając oczy. Wyglądała na
wyraźnie poirytowaną, często zerkając na jego pierś.
— Sugerujesz, że Katherina jest czarownicą czy
co? I może masz zamiar ją spalić na stosie.
— Ja nie, ale ktoś tobie bliski z całą pewnością.
Chętnie zadałby jej długą i bardzo bolesną śmierć tylko za to, że urodziła się
taka, a nie inna.
— Taka, czyli jaka dokładnie? Póki co nie odpowiedziałaś
na żadne moje pytanie.
— Udzielę ci darmowej rady, bo i tak mi nie
uwierzysz. Spróbuj ją zaskoczyć. Pójdź do niej, gdy najmniej będzie się tego
spodziewać. Potem spójrz jej w oczy, to może zrozumiesz. — Znów się skrzywiła,
przekrzywiając głowę. — Ten dźwięk doprowadza mnie do szału — warknęła. — Co to
jest? To ty?
— Słucham? Ja nic nie słyszę, to raz, a dwa,
chyba sobie coś wmawiasz. Co niby miałbym robić?
— Masz coś pod koszulą. Co to jest?
Opanował gniew i wyjął wisiorek spod ubrania.
Elena od razu spoważniała i rzuciła mu oskarżające spojrzenia.
— Zadowolona?
— Skąd to masz?
Była szybsza, niż przypuszczał. Wstała i od
razu chwyciła wisiorek, chcąc mu go wyrwać, lecz coś się stało. Teraz tez
usłyszał ten dźwięk — jakby ktoś jeździł paznokciami po tablicy, ale milion
razy głośniejszy. Szyby popękały, nastąpił jakby wybuch. Elenę odrzuciło na
dobre dziesięć metrów, wszędzie było szkło, ludzie uciekali w panice. Zapanował
istny chaos, ale Vincentowi nic nie było. Ani zadrapania.
— Co to było…? — spytał sam siebie, nie
wierząc w to, co się właśnie stało.
— Tak pogrywasz? — Podniosła się, kipiąc
gniewem. — Nie puszczę ci tego płazem, ty rozpieszczony gówniarzu!
Wyszła, a wszystkie rzeczy, które stały na jej
drodze, po prostu rozsuwały się przed nią. Vincent był w kropce, nie wiedząc co
myśleć. Serce waliło mu jak oszalałe, a w głowie miał coraz większy mentlik.
Pomijając to, co właśnie się stało, miał już pewność, że Elena nie udzieli mu
żadnych odpowiedzi. Zostały tylko dwie osoby, które mogły coś wiedzieć — jego
ojciec i Katherina Sorgman.
Kolejny rozdział za mną, choć ostatnim czasem idzie mi ciężko z czytaniem. Jakoś doba jest za krótka, a i spać czasami trzeba...
OdpowiedzUsuńNa ogół, to jednocześnie czytam i komentuję, teraz jednak jestem po całym rozdziale i chcąc napisać coś sensownego, nie mogę, bo nie pamiętam o czym myślałam, gdy byłam na początku... więc tak sobie paplam bez żadnego sensu :P
No ale dobra, skupiam się...
Cały czas, a w sumie do momentu kiedy V sam na to wpadł, zastanawiałam się, czy w ogóle zauważy, że Rosaline nie ma. Niby tylko pracowała u nich, ale ciężko jest mi uwierzyć, że nie przyszłaby na jego urodziny (oczywiście jeśli by żyła) i że V nie zastanowił się nad tym dłużej.
W ogóle, jeśli pamięć mnie nie myli, to pod poprzednim rozdziałem sama ze sobą debatowałam na temat tego, że Kat i tyn...no... Biały Kaznodzieja (?), to dzieciaki ze wspomnienia Dantego (DMC^^). Na ten moment utwierdzam się w tym przekonaniu, tylko w sumie nie wiem, jakie ona ma wobec niej zamiary. Może on służy złu, a ona ma zostać jego złą żoną? Źli bogowie w ludzkiej skórze rządzą światem – to się może udać ;) A tak poważnie, to nie mam pojęcia co się dzieje... Relację wydają mi się co raz bardziej zagmatwane... Elena wciąż stoi po swojej stronie i wszystko co robi ma przynieść korzyść jej – tak nadal sądzę – ale niby współpracuje z tym panem sympatycznym, choć raczej może pracuje dla niego, bo trzęsie przed nim gaciami. Ostrzega przed nim Kat (o ile coś mi się nie poprzestawiało w głowie), ale jednocześnie i ją chce wykorzystać. Znów ostrzega V, ale za chwilę się na niego wkurza i mu grozi (w sumie tu się jej nie dziwię, bo też bym się wqrwiła, jakby ktoś mnie pizgnął wisiorkiem).
Idziemy dalej...
Remi nie zyskał mojej sympatii... Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale tak jakoś nie przypadł mi do gustu.
Śmiechłam jak V wyskoczył z ptakiem na wierzchu. Koleś jest dobry, serio. Żeby nie zauważyć, że nie ma się gaci na tyłku... :D
A w ogóle wino truskawkowe *o*
Ktoś tu się najarał na wino truskawkowe XD Nie to, żebym wskazywała palcem, huehuehue.
UsuńVincent i jego brak reakcji na nieobecność Rosaline. Nie wiem jak to jest odczuwalne okiem czytelnika, ale wydawało mi się, że dość jasno zaznaczyłam pewne odstępy czasowe. Jeśli nie wyszło to mój błąd, biorę na klatę, ale nie będę owijać w bawełnę - tak samo jak z Zakonem, to wszystko wyjdzie.
Imię jest jakie jest, ale chyba ten Dante z tym z DMC nie ma za dużo wspólnego :d Sama nie wiem, bo grałam tylko w najnowszą odsłonę gry, a reszty nie znam.
Odnośnie reszty twojego komentarza to bym nawet coś powiedziała, ale... NIE! Nie ma spoilerów, i tyle :d Koniec, kropka. Pozdrawiam, Nieznajoma, nic nie powiem, bo się posypie spoilerowy deszcz :D
Nawet nie wiesz jak bardzo :P
UsuńOdstępy czasowe widać, tylko Vincent bardzo lubił Rosaline i pewnie chciałby, żeby była na jego przyjęciu urodzinowym, ale od razu nie zauważył, że jej nie ma. Chociaż, gdy teraz o tym myślę, to w sumie... Był zaskoczony i zaabsorbowany Katheriną, więc jest logicznie – cofam mój brak wiary. ^^
Oj, zdecydowanie nie przypomina Dantego z DMC, ale co poradzę, że gdy tylko słyszę/widzę/czytam to imię, to w głowię słyszę głos? :P
A nawet nie oczekuję, że coś zaczniesz wyjaśniać, bo wiadomo, spojlerów nie chcę, ale po prostu ja tak zawsze gdybam :3