— Wielka szkoda. Zasłużyła na coś
lepszego… — Podniósł się zgrabnie i energicznie, niczym młodzik. — Czy Vincent
już wie? Bardzo ją lubił.
Czuł się tak, jakby za dużo wypił, gdy
patrzył na tę scenę. Park wyglądał pięknie o tej porze roku — drzewa cieszyły
zielenią, a kwiaty zachwycały gamą różnorodnych, żywych barw i kształtów. W
powietrzu unosiła się ich słodka woń, którą uwielbiał, ale teraz przyprawiała
go o mdłości, wymieszana z czymś, czego nie potrafił określić inaczej niż
śmierć. Paskudny, ohydny zapach leżącego od kilku godzin ciała i krwi, którego
szczerze nienawidził. Ale to nie smród rujnował piękno tej nocy, a widok.
— Nie, panie Lawrence. Zgodnie z
życzeniem, pan dowiaduje się pierwszy. — Kapitan straży miejskiej wydawał się
zdenerwowany samą jego obecnością, co drażniło Dantego. Owszem, był ważną osobą
nie tylko na salonach, ale irytowało go takie podejście. Chciał złapać tego
mordercę, tak samo jak każdy, a otrzymywał więcej szacunku, niż informacji, co
nie zawsze było mu na rękę. Z drugiej strony, nie chciał naciskać na kapitana
Dekona, bo doskonale wiedział, że to płochliwy człowiek. Jakim cudem nadal
obejmował to stanowisko? A jak w ogóle je dostał? To było dla niego niepojęte.
— Czy to był on? Biały Kaznodzieja? —
spytał po chwili zastanowienia. Uważał tę ,,ksywkę’’, czy jak ta młodzież teraz
mawiała, za naprawdę głupią, ale prasa to podłapała. Nie miał pojęcia jak to
się stało, ale ktoś musiał wypaplać pismakom, że morderca był widziany w białym
ubraniu z kapturem. Być może świadek, do którego nie dotarli? Magnus z wielką
chęcią zainteresuje się potencjalnym informatorem, tego był pewien. Bez względu
na to, czy ów człowiek dobrowolnie poda informacje, czy też pod lekkim…
naciskiem.
— Tak. Metoda i oprawa na to wskazują,
choć wcześniej głowa była na miejscu. Tę dziewczynę, Marion Seynor, zabił
szybko, ale tą tutaj dręczył. Broniła się, ale jak na załączonym obrazku… Z
marnym skutkiem.
— Więcej szacunku, proszę. Miała na
imię Rosaline i była dobrą przyjaciółką mojej rodziny. Gdy mój syn się dowie i
przyjdzie z panem rozmawiać, ma pan się o niej wypowiadać jak dżentelmen, a nie
burak ze wsi, jasne? — Dante zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, z
niezadowoleniem wypisanym na jak zawsze surowej twarzy. Miał nadzieję, że z
tego stresu kapitan nie narobi zaraz w spodnie, bo to pogrążyłoby tego
człowieka jeszcze bardziej. — I proszę wypastować buty. Gdzież pan chadza na
spacery? Na bagna? Czy do kanałów?
Kapitan odruchowo spojrzał na swoje
obuwie. Po wyrazie jego twarzy widać było, że nie może się nie zgodzić ze
stwierdzeniem Dantego. Kodeks, który obejmował funkcjonariuszy, jasno mówił o
schludnym i reprezentatywnym mundurze — czarnym, a nie szaro-brązowo-czerwonym,
brudnym od błota i bogowie wiedzą czego.
— Tak, panie Lawrence. Proszę
wybaczyć.
— Proszę mnie później odwiedzić. Muszę
się dowiedzieć, kim dokładnie była ta Marion, bo chwilowo nie widzę żadnego
związku między nią i Rosaline. Powiedzmy… o szóstej? W mojej rezydencji. Wieczorem,
oczywiście,
— Tak jest. Otrzyma pan
najrzetelniejsze informacje.
Dante kazał mu odmaszerować, co ten
zrobił bez słowa protestu. Postanowił skorzystać z chwili samotności i obejrzeć
ciało, choć nie było to łatwe. Nadal czuł się słabo po wybuchu w Pałacu Narad,
ale nie potrafił dłużej leżeć i nic nie robić.
Rosaline wyglądała okropnie. Ciało
było już sine z zimna, brakowało głowy, a na nadgarstkach i pozostałych kończynach,
a szczególnie na szyi, widoczne były zasinienia, niemal czarne. Czuł
nieprzyjemny ścisk żołądka, gdy na nią patrzał, ale musiał to zrobić. Kochał ją
na swój specyficzny sposób, przez co nie mógł odpuścić tej sprawy. Marion była
dla niego nikim, ale Rosaline znał przez większość swojego życia. W tym
momencie niczego nie pragnął bardziej, niż złapania tego szaleńca. Najchętniej
osobiście by go oskórował, ale miał od tego Magnusa. On wiedział, jak zadać
długą, bolesną śmierć.
Nadgarstki
sine. Widać, że się szarpała. No oczywiście, nigdy byś nie oddała skóry za
darmo. Tak samo szyja, widoczne ślady dłoni tego kurwiego syna. Porwana suknia,
brudna. Uciekałaś, po drodze pewnie się przewróciłaś. Rozdarcia w okolicy kolan,
więc wstałaś i biegłaś dalej. Wygięta rura, którą urwałaś z budynku obok… Twoja
waleczność jednak nie przyniosła skutku, ale chociaż próbowałaś. Odeszłaś
godnie, mimo tego, co ci zrobił. Dorwę go i zabiję, obiecuję. Będzie płonął na
stosie, jak wielu przed nim. Wybiję tych białookich skurwysynów, co do jednego,
choćbym miał to przypłacić życiem. Dość szkód narobili…
Za jej zgon obwiniał tylko jednego
człowieka, ale pragnął eksterminacji ich wszystkich. Wiedział, że ten mężczyzna
nie działał sam, a skoro z tego plugawego gatunku przetrwał on, to nie był
jedyny. Nigdy nie kończyło się na jednym. Byli niczym gniazdo robali — skoro
gdzieś zauważysz jednego, to bądź pewien, że w pobliżu jest ich więcej.
Dante uznał za stosowne, aby chwilowo
nic nie mówić Vincentowi. Dziś przypadał dzień urodzin syna, więc chciał, aby
był szczęśliwy. Domyślał się, że jak już mu powie, to chłopak nie będzie zadowolony.
Pewnie znowu się pokłócą, jak zwykle. Dante chciał tylko jego szczęścia,
niczego więcej, a nawet to ciężko mu było osiągnąć. Vincent nie miał
prawdziwych urodzin od ponad trzech lat, więc Dante poczuwał się do
zorganizowania wyjątkowo hucznego przyjęcia — czas na żal przyjdzie później.
Czy powinien zaprosić pannę Sorgman?
Vincent wyraźnie ją polubił, więc może to nie był głupi pomysł. Dante miał
jeszcze na to czas — dopiero świtało.
***
Uwielbiał ten ogród. Taki cichy i
spokojny, rozległy, wiecznie piękny i zadbany. To Olivia go zaprojektowała.
Pamiętał to jak dziś, choć minęły lata. Tego dnia była taka szczęśliwa, mogąc
doglądać, zarządzać i pracować razem z ogrodnikami. Oczywiście nie pozwoliłby
jej na wykonywanie czegoś trudniejszego niż sadzenie drobnych kwiatów, w końcu
jego żona była damą, a nie jakimś robolem.
Była?
Ona jeszcze nie umarła, głupcze.
Bał się dnia, w którym śmierć mu ją
zabierze. Doskonale pamiętał też ten, w którym się poznali. Najpierw myślał, że
to jeden z najgorszych dni w jego życiu, a potem pojawiła się Olivia, wnosząc
światło do jego zdominowanego przez ciemność życia.
Rozmyślał o tym, krążąc pomiędzy
kwitnącymi krzewami i bujnie rosnącymi winobluszczami. Drobny, szary żwirek
chrzęścił cicho pod jego stopami, będąc jedyną oznaką jego obecności tutaj. Już
słyszał szum jeziora, choć jeszcze go nie widział. Miał wrażenie, że tylko w
tym miejscu istniało dobro, piękno i spokój, podczas gdy poza jego granicami
panoszyło się wszelkie zło.
Pamiętał to tak, jakby było wczoraj.
Miał wtedy osiemnaście lat i sam nie wiedział, czego chce od życia. Najlepiej
kobiet, pieniędzy i luksusu, a czego innego? Ojciec skutecznie wybijał mu z
głowy takie głupie marzenia, sadzając go na całe dnie w swoim gabinecie i
doglądając, czy przeczytał te cegły o wiedźmach, czarach, bogach, a przede
wszystkim o białookich Hedensarczykach i sposobach na ich likwidację. Jeśli pod
koniec dnia nie odpowiedział na choć jedno wyrywkowe pytanie, zawsze otrzymywał
karę. Najłagodniejszą był cios w policzek i żądanie postarania się bardziej, a
najgorszą…
Jeśli
kiedyś staniesz naprzeciw tego plugastwa, a ono ci umknie, to osobiście zabiję
najpierw to, a potem zajmę się tobą.
Ojciec powtarzał mu to codziennie,
niczym mantrę, najczęściej wtedy, gdy go karał. Zamykał w ciemnych
pomieszczeniach na całą wieczność, bił i wyzywał.
Ale tego dnia było inaczej. Wracali z
Hedensaru, tego zapomnianego przez bogów i prawowitą wiarę państwa. Po
opowieściach ojca, Dante spodziewał się gniazda węży i wszystkiego, co
najgorsze, ale doznał szoku. Żyli tam ludzie dokładni tacy sami jak w Navirze,
a stolica była piękniejsza, ludzie szczęśliwsi. Nie widział tam ani jednego
robotnika w masce i goglach, bo powietrze było czyste, a nie zanieczyszczone
oparami z fabryk. Zazdrościł każdemu dziecku, które widział z rodzicami, bo
było bardziej szczęśliwe, niż on kiedykolwiek.
Kiedy przeszli przez granicę i powoli
zbliżali się do domu, ojciec zatrzymał swojego konia i dał sygnał, aby wszyscy
zrobili to samo. Stali tak chwilę, nasłuchując razem z nim. Dante też to
usłyszał — pogańską piosenkę dochodzącą zza krzaków. Wiedział, co się święci,
ale nie chciał tego przyznać.
Wszyscy zeszli z koni i podążyli za
ojcem Dantego. Było ich razem sześciu, najlepsi z Zakonu. Cicho przedarli się
przez krzaki i zobaczyli ognisko. Otoczyli miejsce, pozostając w ukryciu,
gotowi na wszystko.
Z ciemności wyłoniła się starsza
kobieta, nucąca już wcześniej słyszaną piosenkę, a zaraz za nią mężczyzna,
młodszy od niej, choć zasłaniający twarz czarną chustą. Dante widział tylko
jego oczy — duże, niemal białe, choć on powiedziałby, że wydawały się wręcz
srebrzyste. Chwycił za miecz, ale cofnął dłoń, bo chłopak niósł jedynie więcej
drewna na opał.
— Nie daj się zwieść, synu — szepnął
ojciec. — Znam go. Szpieguje Zakon dla swoich ziomków. Wiesz, co masz z nim
zrobić, prawda Dante? Bogowie podarowali nam go na tacy.
Wiedział to aż nazbyt dobrze. Ten
niewinnie wyglądający chłopak, który pomagał staruszce, prawie go wtedy zabił.
Uratowało go tylko to, że był od niego szybszy, ale ojca interesował tylko
rezultat, więc był z niego dumny. A temu młodzieńcowi, którego imienia nigdy
nie poznał,ojciec odciął głowę i zabrał do siedziby Zakonu jako trofeum.
Zaledwie dwie godziny później odbyło się huczne przyjęcie z okazji powrotu
Dantego i jego ojca, na którym poznał Olivię. Tylko dzięki niej nie popadł
wtedy w obłęd. Miał szczęście, że przeżył, bo zamiast sześciu, wrócili w
trzech. Umieraliby tak kilka godzin, ale Dante ich dobił. Nic więcej nie mógł
dla nich zrobić.
Widok jeziora od razu wyrwał go z tych
ciemnych wspomnień. Prezentowało się pięknie, mieniąc się niczym najdroższy
klejnot, gdy słońce odbijało się od jego powierzchni. Dante uśmiechnął się
lekko, ale ciche nucenie, które słyszał z lewej strony, wytrąciło go z
kontemplacji. Odwrócił głowę w tym kierunku.
Olivia?
Ale przecież…
Siedziała w cieniu drewnianej altany,
podziwiając otaczającą ją przyrodę. Jej blada skóra sprawiała wrażenie wręcz
przezroczystej, a szczególnie w połączeniu z białą sukienką. Nie wyglądała już
ta pełna energii kobieta, w której się zakochał, ale to nie osłabiło jego uczuć
do niej.
— Olivio, co tu robisz? Powinnaś
odpoczywać. — Podszedł bliżej. Siedziała sama, więc postanowił się dosiąść. —
Jak się czujesz? — Ucałował jej dłoń, trzymając ją delikatnie, jakby była z
porcelany. Ona jedynie słabo się uśmiechnęła.
— Nie mogę wiecznie tylko leżeć w
łóżku. Sam zbyt długo nie wyrobiłeś. — Roześmiała się cicho. Pomijając to jak
wyglądała, sprawiała wrażenie szczęśliwej. — Gdy siedzę tutaj, to nie czuję się
tak chora jak wszyscy mówią. Dante, nie wiem ile czasu mi jeszcze zostało…
— Nie mów tak, proszę. Zrobię
wszystko, byś wyzdrowiała.
— To niemożliwe, kochany. Przecież
wiesz…
— Ale nie przyjmuję tego do
wiadomości. Znajdę kogoś, kto ci pomoże.
Chwyciła obie jego dłonie i spojrzała
mu w oczy. Miała niewiele zmarszczek, ale przez chorobę jej policzki już dawno
się zapadły. Jedyne, co się nie zmieniło, to jej oczy — nadal żywe i piękne.
— Ja umieram, Dante. Wiesz o tym tak
samo dobrze jak ja i Vincent… — Kaszlnęła, spuszczając głowę. — Nie chcę
zakończyć swojego życia w ten sposób. Spędźmy razem dzień, tylko we dwoje. Nie
ważne gdzie, ale nie w tym łożu śmierci. — Uśmiechnęła się, ale to nie
poprawiło mu nastroju. Miała rację, ale on nie chciał tego do siebie dopuścić.
Spędzili razem wspaniałe życie. Śmiali się i płakali, bawili i nudzili, a każdy
bal, każde przyjęcie, wszystko to należało do nich, gdzie się nie pojawili.
— Dobrze. Dziś będziemy robić
wszystko, co tylko będziesz chciała. — Ucałował ją w czoło. — To będzie twój
dzień. Gotowa?
— Tak od razu? Daj mi chociaż zrobić
makijaż, wyglądam jak kocmołuch. — Zaśmiała się, widocznie zadowolona z jego
entuzjazmu.
— Dla mnie zawsze będziesz piękna.
Pocałowała go, tak jak za dawnych
czasów. Przypomniało mu to ich pierwszy pocałunek.
***
— Wyglądasz… cudownie. Naprawdę
pięknie. — Nie mógł się na nią napatrzeć. Zupełnie tak, jakby nic się nie
zmieniło.
Ubrała białą koszulę z falbankami,
odsłaniającą ramiona pod koronkowymi rękawami, do której dołączyła prostą,
wiśniową spódnicę do ziemi. Upięła włosy, odsłaniając doskonałe rysy szczupłej
twarzy. Wysiliła się nawet na makijaż, co bardzo doceniał, bo nigdy nie była
fanką pudrów ani innych tego typu dziwactw. Wyglądała olśniewająco, a jej
brązowe oczy błyszczały w przypływie czystej radości.
— Och, przestań. Bo się zarumienię. —
Zachichotała i podeszła do niego. Zaoferował jej swoje ramię, którego nie
odmówiła. — Ty też dobrze wyglądasz. Chyba nie jestem jeszcze za stara, żeby
powiedzieć ,,seksownie’’, prawda?
— Za chwile to ja będę się rumienił. —
Uśmiechnął się. Nie mógł powstrzymać radości, gdy widział ją tak szczęśliwą. —
Na co ma pani ochotę, pani Lawrence?
— Na… restaurację! Tak, śniadanie w
restauracji! A potem spacer. I jeszcze, jeszcze… Tańce! Tak! Chcę iść na tańce!
— Ten dzień należy do ciebie. Gotowa
na przygody?
— Jak nigdy! No i musimy jeszcze kupić
prezent dla Vincenta. Och, nie mam pojęcia co mu dać… — Zmartwiła się. — Jak
kupimy mu jakieś ubranie, to oczywiście nie będzie go nosił. Kwiaty też nie
pasują do takiego mężczyzny, jak nasz syn. Hm… Nie mam pojęcia. A ty? Jakieś
pomysły?
— W sumie, ja już coś dla niego mam.
Może zrobimy z tego prezent od nas obojga? Co ty na to? — Sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niego naszyjnik. Łańcuszek był
cienki, a zawieszka sprawiała wrażenie ciężkiej. Była wykonana z painitu,
oszlifowanego na kształt dysku, z wyrzeźbionymi symbolami, których nawet Dante
nie rozpoznawał.
— Na bogów… Jest piękny. Skąd go masz?
— Dostałem go od ojca. Jest
przekazywany z pokolenia na pokolenie. Uznałem, że to będzie wyjątkowy prezent.
— I jest! Lepiej, żeby się z nim nie
obnosił. Wiesz ile to jest warte?
— Wiem, Olivio. Dlatego opowiem mu
jego historię, gdy mu go dam. Nie mów o tym nikomu, dobrze? A szczególnie
Clementine.
— Oczywiście. Jeszcze nigdy nie
powiedziałam jej nic znaczącego. Jest okropną plotkarą, sam rozumiesz.
— Naturalnie. — Roześmiał się cicho.
Tak szczęśliwy nie czuł się już od dawna.
***
Spędzili razem wspaniały dzień. Od
dawna nie widział, aby Olivia tyle jadła, a szczególnie, aby tyle mówiła. Była
bardzo podekscytowana przyjęciem dla syna. Dante poinformował ją, że jedzenie
zamówił już wcześniej, ale zostały jeszcze kwiaty i dekoracje. Jak tylko
skończyła jeść, do razu zaciągnęła go do wszystkich pobliskich kwiaciarni. Musiał
przyznać, że nie takiego spaceru się spodziewał. W pewnym momencie musiał
przyznać, że był bardziej zmęczony od niej, co było wręcz niewiarygodne.
— Skąd w tobie tyle energii? Ja muszę
odpocząć! — Usiadł na pierwszej ławce, którą dostrzegł. Gdyby miał nadać jej
nazwę, to pewnie wybrałby ,,wybawienie’’. — Chyba nici z tańców, bo dostanę
zawału. — Roześmiał się i odetchnął. Był naprawdę zmęczony.
— Jeszcze tylko jeden sklep i wrócimy
do domu. Proszę, tylko tam. — Dosiadła się do niego. Uśmiech nie schodził jej z
twarzy nawet na chwilę. — Skoro już siedzimy, to może powiesz mi kogo
zaprosiłeś?
— Cóż, standardowo. Ale zaplanowałem
też małą niespodziankę. Wysłałem posłańca do przyjaciół Vincenta, a
przynajmniej tych, których sam znam. Jeden z nich przyprowadzi go do domu,
będzie ciemno. Mam nadzieję, że niczego się nie spodziewa, bo inaczej cała moja
intryga się rozpadnie. — Uśmiechnął się do niej. Jej radość udzieliła się nawet
jemu. — Myślałem jeszcze, żeby zaprosić pannę Sorgman. Vincent bardzo ją
polubił, dość często widuje się ich razem.
— Naprawdę? Jeszcze mi jej nie
przedstawiłeś! Oczywiście muszę ją poznać, nie ma innej opcji.
Nie ukrywał swoich uczuć do niej, ale
teraz przeważało w nim zdziwienie. Przecież jeszcze niedawno leżała całymi
dniami, nie mając siły na nic, a dziś? Cieszyło go to niezmiernie, ale w równym
stopniu zastanawiało. Nie przypominał sobie, by otrzymywała nowe leki bądź
odwiedzał ją inny lekarz.
Choć
raz ciesz się chwilą, a nie szukaj dziury w całym. Głupiec.
— Możemy ją odwiedzić nawet teraz,
jeśli chcesz. — Chwycił jej dłoń, uśmiechając się. Teraz miał ochotę się
przespać, a nie pędzić do panny Sorgman, ale czego się nie robi z miłości?
***
Drzwi otworzył im postawny,
ciemnoskóry mężczyzna. Był ubrany elegancko i schludnie, a z twarzy biła mu
sama dobroć, z nutką zdziwienia. Olivia cofnęła się o krok, bo jegomość był od
niej sporo wyższy. Dante uznał, że miała prawo się wystraszyć.
— Pan Lawrence? Czemu zawdzięczamy
wizytę?
— Pan mnie zna? — Zdziwił się Dante,
bo nie miał jeszcze okazji go poznać.
— Proszę wybaczyć. Gdzie moje maniery?
Nazywam się Bernard i towarzyszę pannie Sorgman w trakcie jej pobytu. —
Uścisnął dłoń Dantego, a Olivii delikatnie się pokłonił. — A pani to…?
— Moja żona, Olivia Lawrence.
Przyszliśmy do panny Sorgman. Zastaliśmy ją?
— Oczywiście, zapraszam. — Odsunął się
i wpuścił ich do środka. — Proszę iść prosto i w lewo. Jest w salonie.
Zrobili, jak powiedział. Dziewczyna
siedziała przy oknie, pijąc coś, co Dante uznał za kawę. Jej zapach był
charakterystyczny, choć on zawsze uważał, że żadna nie pachniała lepiej niż ta,
którą robiła Rosaline. Pewnie ten przepis zabrała ze sobą do grobu.
— Dzień dobry. — Przywitał się i
wprowadził Olivię do środka. — Możemy do pani dołączyć?
— Oczywiście, proszę. — Była wyraźnie
zdziwiona ich wizytą. Wyglądała na zmęczoną, ale Dante postanowił pominąć to
milczeniem. Kobietom nie wypada mówić takich rzeczy. — Co pana sprowadza? I
panią…
— Olivię. To moja żona. Przyszliśmy
zaprosić panią na dzisiejsze przyjęcie.
— Miło mi cię poznać, dziecko. —
Olivia uśmiechnęła się i uścisnęła jej dłoń. — Katherina, prawda? Piękne imię.
I nie tylko ono. — Zachichotała. Odetchnęła ciężko dopiero wtedy, gdy usiadła.
Dante już chciał pytać, czy dobrze się czuje, ale powstrzymała go gestem dłoni.
— Nic mi nie jest, kochanie. To tylko zmęczenie.
— Nie zajmiemy pani dużo czasu. Dziś
są urodziny Vincenta i chcieliśmy panią na nie zaprosić.
— Urodziny? To bardzo miło z państwa
strony, szczególnie, że pofatygowaliście się osobiście, ale nic dla niego nie
mam. Nawet nie wiem, co mogłabym mu dać, a nie wypada przychodzić z pustymi
rękami.
— Proszę nie martwić się o prezent.
Vincenta na pewno ucieszy sama pani obecność — powiedziała Olivia, ciężko
oddychając. — Jeśli zdecyduje się pani przyjść, to zapraszamy na godzinę
siódmą. Planujemy małą niespodziankę dla syna. — Zaśmiała się, próbując ukryć
swoje złe samopoczucie.
— Dziękuję za zaproszenie. —
Uśmiechnęła się łagodnie, choć jej uwadze nie umknął stan Olivii. — Może ma
pani ochotę na szklankę wody?
— Och nie, nie kłopocz się, kochana. I
tak już się zbieramy, prawda mężu? — Spojrzała na Dantego, a on nie mógł się
nie zgodzić. Widział pot, który zaczął wychodzić na jej czole, więc postanowił
nie zwlekać.
Pożegnali Katherinę oraz Bernarda,
opuszczając ich dom. Dante bezzwłocznie dał sygnał jednemu z dorożkarzy. Pomógł
Olivii wsiąść do środka i nakazał mężczyźnie skierować się do rezydencji,
najlepiej najkrótszą możliwą drogą.
— Niedługo będziemy w domu, kochana.
Położysz się i odpoczniesz. — Objął ją ramieniem, przyglądając się jej bladej
twarzy. Taki postęp technologiczny, a nie było sposobu, by ją wyleczyć. A
przynajmniej on jeszcze go nie znał.
— Ale tylko na chwilę. Nie przegapię
przecież urodzin własnego syna… — Zaśmiała się cicho, powoli usypiając.
***
Zbliżała się godzina siódma wieczorem.
Goście już zaczęli się schodzić, a po Vincencie nie było ani śladu, co akurat
było jedyną dobrą rzeczą, o której Dante mógł teraz pomyśleć. Olivia
zaniemogła, usprawiedliwiając się potrzebą zażycia jakiegoś lekarstwa, a
kapitana Dekona nadal nie było. Ten człowiek irytował go coraz bardziej. Nie
dość, że bał się własnego cienia, to jeszcze nie wywiązywał się z danego słowa.
Już on się postara, by to zero straciło nie tylko stanowisko, ale też…
— Panie Lawrence, kapitan Dekon do
pana — powiedział spokojnie jeden z pracowników Dantego. Ten sam, który
zajmował się gośćmi w trakcie przyjęcia dla panny Sorgman. Jakim cudem nadal
nie pamiętał jego imienia? Gary? Barry? Co za różnica, i tak niewiele mówił,
choć był przydatny. Dante musiał pomyśleć o jakiejś nagrodzie za lojalność, bo
jeszcze biedak poczuje się niedoceniony.
— W samą, kurwa, porę. Dziękuję, ee…
no…
— Nikolas.
— Ach, tak! Oczywiście! To znaczy,
miałem to na końcu języka… — Zaczęło się robić niezręcznie. Już sam nie
wiedział co ma dalej mówić. — To wszystko, dziękuję. A, no i przyprowadź go,
Nikolasie, proszę.
Skinął jedynie głową i odszedł, choć
Dantemu nie umknęła jego mina. Mógł rozegrać to trochę lepiej, w końcu Nikolas
nie pracował dla niego do wczoraj.
Jak
obniżyć morale swoich pracowników? Poradnik w jebanej pigułce. Brawo ty. Ech,
nieważne.
Kapitan Dekon wszedł do gabinetu
Dantego i lekko się skłonił. Przywitał się i podał mu białą kopertę, która nie
była oznaczona w żaden sposób. Była gruba i dość ciężka, więc szykowała się
kolejna długa noc nad papierkową robotą.
— Dziękuję, kapitanie. Przejrzę to
później, bo na dole zrobiło się cicho. Chyba już pora… — Schował kopertę do
szuflady i spojrzał na Dekona, który nadal stał w tym samym miejscu. — To
wszystko, może pan odejść.
— Mam jeszcze informacje odnośnie
wybuchu w Pałacu Narad. Niestety, tylko pan to przeżył. Wszyscy świadkowie są
zgodni co do wybuchu, ale nie znaleźliśmy nawet śladu bomby. Nie ulatniał się
gaz, w kominkach niczego nie było. To bardzo podejrzane, ale nic nie mamy.
Ktokolwiek to zrobił, był profesjonalistą. Otrzymaliśmy również wyniki
substancji, którą panu wstrzyknięto. Wszystko jest w kopercie, którą panu
dałem.
— Bardzo dobrze. Muszę przyznać, że
pozytywnie mnie pan zaskoczył.
— Dziękuję. Muszę już iść. Spróbujemy
oddać Rosaline sprawiedliwość. Dobrej nocy, panie Lawrence. — Wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
Sprawiedliwość,
pfff. Co za wał… Jej to już i tak nie zrobi żadnej różnicy.
***
— Stary, to było niesamowite!
Widziałeś, co wyprawiała ta tancerka? Niesamowite. Gdybym tylko dopadł ją w
swoje ręce…. — Fantazjował Remi, uśmiechając się szeroko.
— Tak, tak, to by było niesamowite.
Powtarzasz się, stary. — Vincent parsknął śmiechem, widząc oburzoną minę
przyjaciela. Ten tylko machnął ręką, dając mu do zrozumienia, że i tak nie
zrozumie głębi jego uczuć.
Wracali właśnie z jednego z
podmiejskich przybytków, w których praktykowano między innymi burleskę. Ten
wypad był pomysłem Remiego, z okazji urodzin Vincenta. Przyjaciel Lawrenca
upierał się, że w głębi serca jest romantykiem, i cała ta wyprawa była tylko
dla Vincenta, ale sam zainteresowany jakoś nie dawał temu wiary.
Historia ich przyjaźni sięgała już
dobrych dziesięciu lat. Poznali się walcząc o względy pewnej panienki z dobrego
domu, nawet się o nią pobili, ale ojciec ów dziewczyny wyraźnie dał im do
zrozumienia, że nie życzy sobie więcej widzieć ich od rana w swoich oknach.
Chłopcy pogodzili się, mając podbite oczy i pręgi na tyłkach, i tak już
zostało. Do dziś ostała się tylko jedna pamiątka z tamtego okresu — bój o to,
który z nich jest lepszy. Każdy pretekst był dobry do przechwałek.
— Ech, ale parówa — westchnął Remi,
zdejmując swoją marynarkę. Dziś było wyjątkowo parno, przez co wcześniej
perfekcyjnie ułożone, kasztanowe włosy Remiego nie były teraz pierwszej
świeżości. Vincent zawsze uważał pochodzenie przyjaciela za interesujące, przez
jego ciemną, oliwkową cerę. W parze z jego skórą szły navirskie rysy, co kłóciło
się z faktem, że każdy Navirczyk był po prostu biały i często rudy. Remi nigdy
nie chciał wyjawić mu nic więcej, więc Vincent nadał spełniał swój
przyjacielski obowiązek i nabijał się z jego niskiego wzrostu, nie drążąc dalej
tematu. — Słuchaj, Vince, mogę zahaczyć o twoją chatę?
— Przy moim ojcu lepiej nie nazywaj
tak domu, bo mu para uszami pójdzie. — Zaśmiał się. Remi jedynie wzruszył
ramionami z miną niewiniątka. — No możesz, możesz, ale po co?
— Kurwa, stary, ciśnie mnie,
rozumiesz. Do domu nie dojdę!
— I ty się dziwisz, że dziewczyny nie
masz? — Parsknął śmiechem, widząc jego poważną minę. — No możesz, ale nie narób
za dużo hałasu, bo ojciec łeb mi urwie, jasne?
— Tak, tak, szybciej. Bo mi po nogawce
zacznie lecieć. — Roześmiał się i przyspieszył kroku. Vincent poszedł w jego ślady
bez większych protestów, ale nie mógł darować sobie kilku prześmiewczych
tekstów.
Szli szybko, więc dojście do
posiadłości Lawrenców zajęło im jakieś dziesięć minut. Vincent od razu
zauważył, że w domu jest ciemno. Zbyt ciemno, bo wieczorem zawsze paliły się
światła. Dla matki, Rosaline, czy po prostu dla służby. Podeszli pod same drzwi,
zza których nie było słychać nawet szmeru.
— Stary, jest za cicho — szepnął
Vincent, patrząc na Remiego.
— Może wszyscy poszli, no nie wiem… Na
zakupy? Po prostu nikogo nie ma, chodźmy już.
— To podejrzane, tu nigdy nie jest aż
tak cicho. I ciemno!
— Do jasnego chuja, Vince, zaraz się
zesram, a ty mi tu wytaczasz teorie spiskowe! Otwieraj te drzwi, no już.
— Dobra, kurwa, już… — Wyjął z
kieszeni klucz i kręcąc głową z niezadowoleniem otworzył drzwi. Wszedł
pierwszy, rozglądając się podejrzliwie, ale nic nie widział.
Gdzie
ten cholerny włącznik…
W końcu go znalazł i zapalił światło.
Nagle tłum ludzi pojawił się przed jego oczami, krzycząc ,,niespodzianka’’, a
on zaczął krzyczeć jak małe dziecko. Dopiero po chwili zorientował się, o co tu
chodzi. Remi ledwo trzymał się na nogach, nie mogąc przestać się śmiać, a sam
Vincent prawie umarł na zawał.
— O ja pierdolę… — powiedział sam do
siebie i spojrzał najpierw na tych wszystkich ludzi, a potem na swojego
przyjaciela. — A ty z czego się, kurwa, śmiejesz? Wiedziałeś o tym?
— No ba, że tak. — Starł łzy i
odchrząknął. — Ale piszczałeś, jak mała dziewczynka, hehe.
— Zamknij się… — Vincent sprzedał mu
porządnego kuksańca w ramię, ale nie ukrywał rozbawienia całą sytuacją.
Odwrócił się do stojących tam ludzi i uśmiechnął się. Na samym przodzie
dostrzegł swoją matkę. — Mamo? Nie powinnaś odpoczywać? Przecież…
— Dziś jest wyjątkowy dzień, kochanie.
Wszystkiego najlepszego. — Uścisnęła go. — Ten wieczór jest twój, więc zajmij
się sobą, a nie zamartwiaj matką, jasne? Żadnych ,,ale’’, proszę, bo będziesz
zmywał po tym przyjęciu.
— Dobra, szefie, przepraszam. —
Zaśmiał się, ciesząc się jej szczęściem. Dziś wręcz promieniała, co nie umknęło
Vincentowi, i bardzo go cieszyło.
Goście zdecydowali się zaśpiewać ,,sto
lat’’ i zostawić podarki na jednym ze stołów, zamiast dawać je osobiście.
Patrząc na ilość obecnych osób, mogłoby to zająć całą noc.
Dom wyglądał pięknie. Wszędzie były
kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, stoły zastawione jedzeniem i alkoholem, a
z sufitu zwisały serpentyny. Vincent nie spodziewał się czegoś takiego.
— Wszystkiego najlepszego, synu. —
Dante uścisnął Vincenta. — Wbrew temu, co o mnie myślisz, jestem z ciebie
dumny. — Puścił go i położył rękę na jego ramieniu. Uśmiechnął się do niego,
jak nigdy wcześniej. — Baw się dobrze, Vincent. To wszystko dla ciebie.
— Dzięki, tato — odpowiedział, nadal
trochę zszokowany całą sytuacją. Największe zdziwienie przyszło, gdy ojciec
odszedł i zaczął rozmawiać z Clementine, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Orkiestra grała elegancką, choć dość
radosną muzykę. Vincent rozejrzał się po pomieszczeniu, odnosząc niemal
przytłaczające wrażenie déjà vu. Już raz to przeżył, był tego pewien. Zaczął
się rozglądać, w poszukiwaniu Katheriny, która wręcz powinna tu być.
Nie zawiódł się bo właśnie szła w jego
stronę. Była ubrana w białą sukienkę i miała rozpuszczone włosy. Były dłuższe,
niż myślał. Sięgały jej prawie do pasa, więc nie dziwił się, że często je
upinała.
Musiał mieć naprawdę dziwną minę, bo
spojrzała na niego podejrzliwie.
— Wszystko dobrze? Wyglądasz tak jakoś…
dziwnie.
— Jestem po prostu… — Westchnął i
pokręcił głową, uznając swoje podejrzenia za głupie. — Po prostu nie
spodziewałem się. Wybacz, nawet się nie przywitałem.
— Nic nie szkodzi. — Uśmiechnęła się.
— Wszyscy będą ci to dzisiaj mówić, ale wszystkiego najlepszego. Wiem, to
niezbyt oryginalne. — Roześmiała się, na co on odpowiedział tym samym. Zauważył
to dopiero, gdy zgarnęła włosy za ucho.
— Co ci się stało w rękę? — Całą dłoń,
poza palcami, miała zabandażowaną. Ruszała nią swobodnie, więc pewnie nie było
to nic podejrzanego.
— Ach, to. Nic takiego, naprawdę.
Czasami Bernard uczy mnie gotować, a to nie jest mój największy talent. Nikt
nie jest doskonały, prawda?
— Racja. — Uśmiechnął się, próbując
ukryć skrępowanie.
Pomieszczenie wypełnił dźwięk noża
uderzającego o kieliszek. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, widząc Dantego,
który właśnie zaczął składać oficjalne życzenia Vincentowi, dziękować z
przyjście i podarki.
Wybacz
Vincent. Już za późno…
Że
co?
Spojrzał na Katherinę, która stała
obok niego, przyglądając się jego ojcu.
— Mówiłaś coś?
— Co? Nie, nie, może ktoś obok.
Tracę
zmysły, naprawdę…
Orkiestra zaczęła grać nową melodię.
Dante zaprosił Olivię do tańca, a ta wyraźnie się zarumieniła. Vincent skupił
się na nich, ciesząc się tym widokiem. Rzadko miał okazję widzieć ich razem,
szczególnie odkąd matce się pogorszyło.
Postanowił cieszyć się tym wieczorem i
nie myśleć już więcej. Poprosił Katherinę o zgodę na taniec, a inni goście
poszli w ich ślady. Remi dawał Vincentowi wyraźne znaki, że ma się dobrze zająć
panną Sorgman, bo inaczej sprzątnie mu ją sprzed nosa. Metr dwadzieścia w kapeluszu, a jaki pewny siebie.
***
Olivia dyskretnie poprosiła Dantego,
aby odprowadził ją do sypialni. Źle się poczuła, co było w pełni zrozumiałe. W
końcu miała dzień pełen wrażeń, pierwszy od dawna.
Dante przywołał jednego z
zatrudnionych przez siebie ochroniarzy, oznajmiając mężczyźnie, że przez chwilę
go nie będzie i ma mieć całe towarzystwo na oku. Skinął tylko głową i oddalił
się, a Dante mógł zająć się żoną.
— Chodź, kochanie. Zaraz będziesz
mogła się położyć.
Wziął ją pod rękę i zaprowadził na
górę. Zamknął za sobą drzwi i pomógł jej się przebrać.
— Nasz syn ma już dwadzieścia pięć lat,
wyobrażasz sobie? Jestem z niego bardzo dumna. A ty mógłbyś go trochę bardziej
wspierać, wiecznie się tylko kłócicie. To my tu jesteśmy starym małżeństwem, a
nie wy…
Podał jej rękę, gdy wchodziła na łóżko,
nie zaprzeczając jej słowom. Miała rację, ale nic na to nie mógł.
— Staram się, ale ja już chyba taki jestem.
Chce dla niego dobrze, przecież wiesz.
— Tak, wiem… — Położyła głowę na
poduszce, zamykając oczy. — Jestem taka zmęczona… Zostaniesz ze mną chwilę?
— Oczywiście. — Usiadł obok niej i
objął ją ramieniem. Znów zmieniła się w tą słabą, chorą kobietę, którą była
wczoraj. Nie rozumiał tego, ale był jej wdzięczny za to, jaka była dzisiaj.
Powoli gładził jej włosy, rozmyślając.
Nawet nie zauważył, kiedy zaczął usypiać.
***
Otaczał go ciemny las i chłodne
powietrze. Obok niego siedzieli jeszcze trzej mężczyźni — Magnus, Sebastian i
Aleksander. Sebastian jak zwykle się przechwalił, czego to rodzina Finwicków
nie zrobiła, nie ufundowała i ilu pogan on sam się nie pozbył. Czego to Zakon
mu nie zawdzięczał? Dante miał już dosyć tych jego głupich gadek, ale nie
chciało mu się z nim kłócić. Z twarzy Magnusa mógł wyczytać dokładnie to samo,
a Aleksander siedział i słuchał tych jego bredni, jak zaklęty. Dante mu się nie
dziwił, w końcu był młody i niedoświadczony, a miał objąć wysokie stanowisko w
Zakonie — po rodzicach.
— Finwick, skończże to pierdolenie,
już nie mogę cię słuchać — rzucił w jego stronę Dante, krzywiąc się.
— Gdzie to sama prawda przecież. Aż
się dziwię, że nie znaleźliśmy tu tego gówniarza. Nasz informator chyba się
pomylił.
Magnus rzucił zabójcze spojrzenie w
stronę Finwicka, którego ten nawet nie zauważył. Sebastian chyba zapomniał, że
Magnus osobiście dopilnował rzetelności tych informacji. Poręczą za to połamane
palce biedaka, wszystkie pięć, i złamana ręka.
— Idę na stronę. Zaraz wrócę.
Dante wstał i ruszył w głąb lasu.
Skłamał, bo tak naprawdę miał zamiar się przejść, ale sam. Potrzebował chwili
dla siebie, chyba jak każdy.
Finwick,
gdybyś skoczył z wysokości swojego ego, to chyba by z ciebie nawet proch nie
został. Co za kretyn.
Dopiero po piętnastu minutach spaceru
zapanował nad takimi pomysłami, jak zostawienie Sebastiana w lesie,
przywiązanego do jakiegoś drzewa, najlepiej do góry nogami i udawanie, że nie
słyszy jego krzyków. Ale nie mógł zaprzeczyć, że takie myśli nie przywoływały
uśmiechu na jego twarz.
Usłyszał coś przed sobą i zamarł.
Szybko schował się za drzewem i zaczął się rozglądać. Odetchną z ulgą, gdy
zobaczył dwójkę bawiących się dzieci. Już chciał wyjść z ukrycia, ale coś
przykuło jego uwagę. Dreszcz przeszedł mu po plecach.
— Ha! Znalazłem cię! Teraz ty szukasz!
— Chłopiec biegał wokół dziewczynki, wyraźnie dumny z siebie. Jego białe oczy
niemal świeciły w ciemności lasu.
— Pozwoliłam się znaleźć, i tyle! —
Dziewczynka wytknęła język. W przeciwieństwie do chłopca, miała normalne oczy.
Po prostu niebieskie, choć bardzo ładne. Różnili się jak ogień i woda, więc
pewnie byli tylko przyjaciółmi. Na oko mogli mieć po osiem, a może dziesięć
lat.
Chłopak był chudy i całkiem wysoki,
ale miał dziecięcą buzię. Blond włosy, jasna cera — po prostu śliczne dziecko,
ale Dante nie miał zamiaru dać się na to złapać. To jego szukali, i był tuż pod
ich nosem! Przyjrzał się jeszcze dziewczynce, aby mieć pewność. Była mała i
chuda, ubrana w białą sukienkę. Jej czarne włosy mocno kontrastowały z bladą
skórą i dużymi, niebieskimi oczami.
Postanowił poczekać, aż znów zaczną
się bawić. Już po chwili dziewczynka liczyła od dwudziestu w dół, a chłopak pobiegł
przed siebie, aby się schować. Dante nie marnował czasu i od razu podążył za
chłopcem, który wbiegł do starego, drewnianego budynku, prawdopodobnie
opuszczonego dawno temu, wyglądającego na jakąś szopę. No tak, tam musiało być
pełno kryjówek.
Chłopak zniknął w środku, a Dante
wyczuł okazję. Zakradł się do szopy i zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się,
dostrzegając jedyne okno, które było wybite. Kątem oka dostrzegł ruch i już
wiedział, gdzie mały się schował. Był jeszcze za młody, żeby go zaatakować,
więc Dante miał przewagę.
— Tylko bogowie wiedzą, jakim jesteś
złem. Wybacz mi.
Wszędzie leżało pełno siana. Dante
wyjął z kieszeni zapałki i podpalił całe pudełko, rzucając je na ziemię.
Wyszedł przez okno i zastawił je stojącym obok szopy wózkiem. Był stary, ale za
ciężki dla dziecka.
Schował się w krzakach, obserwując
swoje dzieło. Widział, jak szopa zajmuje się ogniem. Dziewczynka chyba też to
dostrzegła, bo pojawiła się dosłownie znikąd.
— Sebastian? Tato złoi ci skórę, jeśli
to ty! Będziemy musieli to sprzątać! Sebastian!
W środku coś wybuchło. Zaraz po tym,
jak chmura ognia uniosła się w górę, z wnętrza słychać było krzyki.
Wybacz
mi, Sebastianie. Ogień oczyści twoją duszę.
Wiedział, że dziewczynka nie będzie w
stanie sama uwolnić chłopca, więc zostawił ich oboje za sobą. Wrócił do swoich
kompanów ze świadomością, że pierwsze domy mieszkalne są dość daleko. Za
daleko, aby dziecko zdążyło do nich dobiec.
— A ty gdzie, kurwa, byłeś? Już
chcieliśmy iść cię szukać — rzucił Finwick z niezadowoleniem.
— Wracamy do Naviru. Nie jesteśmy tu
bezpieczni. Znalazłem tego chłopaka i…
Dziecięcy krzyk niemal rozsadził im
bębenki. Wszyscy padli na kolana, trzymając się za krwawiące uszy. Ziemia pod
ich stopami drżała, nagle zaczęło okropnie wiać. Dante zrozumiał, że drzewa
otaczające szopę prawdopodobnie połamały się jak zapałki, co tłumaczyłoby
pękanie, które przebijało się przez huk wiatru.
— Niemożliwe… Gówniarz się usmażył… — Był
pewien, że to nie był głos tego chłopca, a dziewczyna nie była taka jak on. —
Wstawać! No już! Nic tu po nas!
— Coś ty zrobił, Dante?! — krzyknął
Magnus, podnosząc się.
— Znalazłem go. Był tuż pod naszym
nosem. Powiem wam po drodze, a teraz szybko, na koń!
Wszyscy zrobili tak jak powiedział,
nie oglądając się za siebie.
— To, co się stało, to był ten
gówniarz?! — spytał Sebastian, jeszcze oszołomiony. — Nie zabiłeś go?
— Zabiłem. I jestem pewien, że to nie
był on. Ktokolwiek to był, był dużo silniejszy. Jeszcze nie spotkałem się z
czymś takim. W czwórkę nie mamy szans tak czy siak.
— Racja. Wytropimy to, cokolwiek to
jest. Skoro zrobiło coś takiego, to musiał być prawdziwy potwór — powiedział
Aleksander, popędzając konia.
~~~*~~~
Byłam
przekonana, że nigdy nie skończę tego rozdziału, ale udało się i oto jest!
Większość tego, co jest na górze, to nie są specjalnie moje klimaty, pewnie
dlatego tak ciężko mi to szło. Oby było to lepsze do czytania :D
Miałam go
poprawiać, ale wtedy bym go dzisiaj nie skończyła. Raczej nie ma takiej
tragedii, a przynajmniej ja będę tak sobie wmawiać dla lepszego samopoczucia.
Dziękuję
wszystkim za obecność i to, że czytają i wyrażają swoją opinię. To bardzo
budujące ;) A teraz tradycyjnie…
Do zobaczenia dzieciaczki!
Pierwsza scena – zimna, wyraźna – podobała mi się. Takie odnoszę wrażenie, że odzwierciedlała charakter Dantego, bo nie ukrywajmy, nie wydaje się on być ciepłym staruszkiem ;)
OdpowiedzUsuńScena Oliwia i Dante – dostałam gęsiej skórki. Z jednej strony piękny ogród, z którymi wiążą się dobre wspomnienia, ale z drugiej śmierć, która wysysa z Olivii życie i gości we wspomnieniach Dantego. Tutaj pokazujesz, że on nie był zimnym draniem i poniekąd nadal nim nie jest, przynajmniej wobec swojej żony, którą darzy nadal szczerym i gorącym uczuciem – przynajmniej tak mi się zdaje. I tutaj zupełnie zmienia się moje myślenie o Dante, jak myślałam o nim w scenie pierwszej.
Scena snu – chyba najbardziej zaciekawiła mnie ze wszystkich. Czy te dzieciaki to Kat i ten, jak go zwą? Biały Kaznodzieja? Przynajmniej motyw z poparzeniami by mi tu pasował, a skoro jako dziecko on przyjaźnił się z Kat, to ona i teraz może coś dla niego znaczyć. Chociaż on też ma te inne oczy i nosi szkła? Czy znów coś mylę (co jest wysoce prawdopodobne, bo jest mnóstwo informacji, a miałam za długą przerwę w czytaniu).
I w ogóle Dante znów jest dla mnie dupkiem, bo jakby nie było zabił (chciał zabić) dziecko i to w tak okrutny sposób.
W ogóle to mnie zastanawia jeszcze jedna sprawa. Ta cała krucjata Zakonu, to wzięła się tak skąd? Tamci Hedensarczycy coś im zrobili? Stanowili jakieś zagrożenie? Czy Zakon po prostu twierdzi, że ich wiara ma tylko rację bytu, a reszta to poganie i trzeba wyrżnąć ich w pień?
Sorki za taki... osobliwy komentarz, ale jakoś mi tak dziwnie dzisiaj to idzie, a wiem, że jak od razu nie napiszę, to już w ogóle tego nie zrobię...
Dante to nie żaden miły pan z sąsiedztwa, prawda :D Ale z dnia na dzień się taki nie stał, jak widać :P
UsuńChłopiec nie nosił szkieł, ale interpretację i tak pozostawiam tobie ;)
Odnośnie Zakonu i ich motywów, to spokojnie, przyjdzie na to czas :D Nie zostawię ich działań bez wyjaśnienia.
E tam, osobliwy. Wyraża opinie i to się liczy ;)