17.06.2017

Rozdział VII — Wspomnień czar

— Wielka szkoda. Zasłużyła na coś lepszego… — Podniósł się zgrabnie i energicznie, niczym młodzik. — Czy Vincent już wie? Bardzo ją lubił.
Czuł się tak, jakby za dużo wypił, gdy patrzył na tę scenę. Park wyglądał pięknie o tej porze roku — drzewa cieszyły zielenią, a kwiaty zachwycały gamą różnorodnych, żywych barw i kształtów. W powietrzu unosiła się ich słodka woń, którą uwielbiał, ale teraz przyprawiała go o mdłości, wymieszana z czymś, czego nie potrafił określić inaczej niż śmierć. Paskudny, ohydny zapach leżącego od kilku godzin ciała i krwi, którego szczerze nienawidził. Ale to nie smród rujnował piękno tej nocy, a widok.
— Nie, panie Lawrence. Zgodnie z życzeniem, pan dowiaduje się pierwszy. — Kapitan straży miejskiej wydawał się zdenerwowany samą jego obecnością, co drażniło Dantego. Owszem, był ważną osobą nie tylko na salonach, ale irytowało go takie podejście. Chciał złapać tego mordercę, tak samo jak każdy, a otrzymywał więcej szacunku, niż informacji, co nie zawsze było mu na rękę. Z drugiej strony, nie chciał naciskać na kapitana Dekona, bo doskonale wiedział, że to płochliwy człowiek. Jakim cudem nadal obejmował to stanowisko? A jak w ogóle je dostał? To było dla niego niepojęte.
— Czy to był on? Biały Kaznodzieja? — spytał po chwili zastanowienia. Uważał tę ,,ksywkę’’, czy jak ta młodzież teraz mawiała, za naprawdę głupią, ale prasa to podłapała. Nie miał pojęcia jak to się stało, ale ktoś musiał wypaplać pismakom, że morderca był widziany w białym ubraniu z kapturem. Być może świadek, do którego nie dotarli? Magnus z wielką chęcią zainteresuje się potencjalnym informatorem, tego był pewien. Bez względu na to, czy ów człowiek dobrowolnie poda informacje, czy też pod lekkim… naciskiem.
— Tak. Metoda i oprawa na to wskazują, choć wcześniej głowa była na miejscu. Tę dziewczynę, Marion Seynor, zabił szybko, ale tą tutaj dręczył. Broniła się, ale jak na załączonym obrazku… Z marnym skutkiem.
— Więcej szacunku, proszę. Miała na imię Rosaline i była dobrą przyjaciółką mojej rodziny. Gdy mój syn się dowie i przyjdzie z panem rozmawiać, ma pan się o niej wypowiadać jak dżentelmen, a nie burak ze wsi, jasne? — Dante zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, z niezadowoleniem wypisanym na jak zawsze surowej twarzy. Miał nadzieję, że z tego stresu kapitan nie narobi zaraz w spodnie, bo to pogrążyłoby tego człowieka jeszcze bardziej. — I proszę wypastować buty. Gdzież pan chadza na spacery? Na bagna? Czy do kanałów?
Kapitan odruchowo spojrzał na swoje obuwie. Po wyrazie jego twarzy widać było, że nie może się nie zgodzić ze stwierdzeniem Dantego. Kodeks, który obejmował funkcjonariuszy, jasno mówił o schludnym i reprezentatywnym mundurze — czarnym, a nie szaro-brązowo-czerwonym, brudnym od błota i bogowie wiedzą czego.
— Tak, panie Lawrence. Proszę wybaczyć.  
— Proszę mnie później odwiedzić. Muszę się dowiedzieć, kim dokładnie była ta Marion, bo chwilowo nie widzę żadnego związku między nią i Rosaline. Powiedzmy… o szóstej? W mojej rezydencji. Wieczorem, oczywiście,
— Tak jest. Otrzyma pan najrzetelniejsze informacje.
Dante kazał mu odmaszerować, co ten zrobił bez słowa protestu. Postanowił skorzystać z chwili samotności i obejrzeć ciało, choć nie było to łatwe. Nadal czuł się słabo po wybuchu w Pałacu Narad, ale nie potrafił dłużej leżeć i nic nie robić.
Rosaline wyglądała okropnie. Ciało było już sine z zimna, brakowało głowy, a na nadgarstkach i pozostałych kończynach, a szczególnie na szyi, widoczne były zasinienia, niemal czarne. Czuł nieprzyjemny ścisk żołądka, gdy na nią patrzał, ale musiał to zrobić. Kochał ją na swój specyficzny sposób, przez co nie mógł odpuścić tej sprawy. Marion była dla niego nikim, ale Rosaline znał przez większość swojego życia. W tym momencie niczego nie pragnął bardziej, niż złapania tego szaleńca. Najchętniej osobiście by go oskórował, ale miał od tego Magnusa. On wiedział, jak zadać długą, bolesną śmierć.
Nadgarstki sine. Widać, że się szarpała. No oczywiście, nigdy byś nie oddała skóry za darmo. Tak samo szyja, widoczne ślady dłoni tego kurwiego syna. Porwana suknia, brudna. Uciekałaś, po drodze pewnie się przewróciłaś. Rozdarcia w okolicy kolan, więc wstałaś i biegłaś dalej. Wygięta rura, którą urwałaś z budynku obok… Twoja waleczność jednak nie przyniosła skutku, ale chociaż próbowałaś. Odeszłaś godnie, mimo tego, co ci zrobił. Dorwę go i zabiję, obiecuję. Będzie płonął na stosie, jak wielu przed nim. Wybiję tych białookich skurwysynów, co do jednego, choćbym miał to przypłacić życiem. Dość szkód narobili…
Za jej zgon obwiniał tylko jednego człowieka, ale pragnął eksterminacji ich wszystkich. Wiedział, że ten mężczyzna nie działał sam, a skoro z tego plugawego gatunku przetrwał on, to nie był jedyny. Nigdy nie kończyło się na jednym. Byli niczym gniazdo robali — skoro gdzieś zauważysz jednego, to bądź pewien, że w pobliżu jest ich więcej.
Dante uznał za stosowne, aby chwilowo nic nie mówić Vincentowi. Dziś przypadał dzień urodzin syna, więc chciał, aby był szczęśliwy. Domyślał się, że jak już mu powie, to chłopak nie będzie zadowolony. Pewnie znowu się pokłócą, jak zwykle. Dante chciał tylko jego szczęścia, niczego więcej, a nawet to ciężko mu było osiągnąć. Vincent nie miał prawdziwych urodzin od ponad trzech lat, więc Dante poczuwał się do zorganizowania wyjątkowo hucznego przyjęcia — czas na żal przyjdzie później.
Czy powinien zaprosić pannę Sorgman? Vincent wyraźnie ją polubił, więc może to nie był głupi pomysł. Dante miał jeszcze na to czas — dopiero świtało.

***

Uwielbiał ten ogród. Taki cichy i spokojny, rozległy, wiecznie piękny i zadbany. To Olivia go zaprojektowała. Pamiętał to jak dziś, choć minęły lata. Tego dnia była taka szczęśliwa, mogąc doglądać, zarządzać i pracować razem z ogrodnikami. Oczywiście nie pozwoliłby jej na wykonywanie czegoś trudniejszego niż sadzenie drobnych kwiatów, w końcu jego żona była damą, a nie jakimś robolem.
Była? Ona jeszcze nie umarła, głupcze.
Bał się dnia, w którym śmierć mu ją zabierze. Doskonale pamiętał też ten, w którym się poznali. Najpierw myślał, że to jeden z najgorszych dni w jego życiu, a potem pojawiła się Olivia, wnosząc światło do jego zdominowanego przez ciemność życia.
Rozmyślał o tym, krążąc pomiędzy kwitnącymi krzewami i bujnie rosnącymi winobluszczami. Drobny, szary żwirek chrzęścił cicho pod jego stopami, będąc jedyną oznaką jego obecności tutaj. Już słyszał szum jeziora, choć jeszcze go nie widział. Miał wrażenie, że tylko w tym miejscu istniało dobro, piękno i spokój, podczas gdy poza jego granicami panoszyło się wszelkie  zło.
Pamiętał to tak, jakby było wczoraj. Miał wtedy osiemnaście lat i sam nie wiedział, czego chce od życia. Najlepiej kobiet, pieniędzy i luksusu, a czego innego? Ojciec skutecznie wybijał mu z głowy takie głupie marzenia, sadzając go na całe dnie w swoim gabinecie i doglądając, czy przeczytał te cegły o wiedźmach, czarach, bogach, a przede wszystkim o białookich Hedensarczykach i sposobach na ich likwidację. Jeśli pod koniec dnia nie odpowiedział na choć jedno wyrywkowe pytanie, zawsze otrzymywał karę. Najłagodniejszą był cios w policzek i żądanie postarania się bardziej, a najgorszą…
Jeśli kiedyś staniesz naprzeciw tego plugastwa, a ono ci umknie, to osobiście zabiję najpierw to, a potem zajmę się tobą.
Ojciec powtarzał mu to codziennie, niczym mantrę, najczęściej wtedy, gdy go karał. Zamykał w ciemnych pomieszczeniach na całą wieczność, bił i wyzywał.
Ale tego dnia było inaczej. Wracali z Hedensaru, tego zapomnianego przez bogów i prawowitą wiarę państwa. Po opowieściach ojca, Dante spodziewał się gniazda węży i wszystkiego, co najgorsze, ale doznał szoku. Żyli tam ludzie dokładni tacy sami jak w Navirze, a stolica była piękniejsza, ludzie szczęśliwsi. Nie widział tam ani jednego robotnika w masce i goglach, bo powietrze było czyste, a nie zanieczyszczone oparami z fabryk. Zazdrościł każdemu dziecku, które widział z rodzicami, bo było bardziej szczęśliwe, niż on kiedykolwiek.
Kiedy przeszli przez granicę i powoli zbliżali się do domu, ojciec zatrzymał swojego konia i dał sygnał, aby wszyscy zrobili to samo. Stali tak chwilę, nasłuchując razem z nim. Dante też to usłyszał — pogańską piosenkę dochodzącą zza krzaków. Wiedział, co się święci, ale nie chciał tego przyznać.
Wszyscy zeszli z koni i podążyli za ojcem Dantego. Było ich razem sześciu, najlepsi z Zakonu. Cicho przedarli się przez krzaki i zobaczyli ognisko. Otoczyli miejsce, pozostając w ukryciu, gotowi na wszystko.
Z ciemności wyłoniła się starsza kobieta, nucąca już wcześniej słyszaną piosenkę, a zaraz za nią mężczyzna, młodszy od niej, choć zasłaniający twarz czarną chustą. Dante widział tylko jego oczy — duże, niemal białe, choć on powiedziałby, że wydawały się wręcz srebrzyste. Chwycił za miecz, ale cofnął dłoń, bo chłopak niósł jedynie więcej drewna na opał.
— Nie daj się zwieść, synu — szepnął ojciec. — Znam go. Szpieguje Zakon dla swoich ziomków. Wiesz, co masz z nim zrobić, prawda Dante? Bogowie podarowali nam go na tacy.
Wiedział to aż nazbyt dobrze. Ten niewinnie wyglądający chłopak, który pomagał staruszce, prawie go wtedy zabił. Uratowało go tylko to, że był od niego szybszy, ale ojca interesował tylko rezultat, więc był z niego dumny. A temu młodzieńcowi, którego imienia nigdy nie poznał,ojciec odciął głowę i zabrał do siedziby Zakonu jako trofeum. Zaledwie dwie godziny później odbyło się huczne przyjęcie z okazji powrotu Dantego i jego ojca, na którym poznał Olivię. Tylko dzięki niej nie popadł wtedy w obłęd. Miał szczęście, że przeżył, bo zamiast sześciu, wrócili w trzech. Umieraliby tak kilka godzin, ale Dante ich dobił. Nic więcej nie mógł dla nich zrobić.
Widok jeziora od razu wyrwał go z tych ciemnych wspomnień. Prezentowało się pięknie, mieniąc się niczym najdroższy klejnot, gdy słońce odbijało się od jego powierzchni. Dante uśmiechnął się lekko, ale ciche nucenie, które słyszał z lewej strony, wytrąciło go z kontemplacji. Odwrócił głowę w tym kierunku.
Olivia? Ale przecież…
Siedziała w cieniu drewnianej altany, podziwiając otaczającą ją przyrodę. Jej blada skóra sprawiała wrażenie wręcz przezroczystej, a szczególnie w połączeniu z białą sukienką. Nie wyglądała już ta pełna energii kobieta, w której się zakochał, ale to nie osłabiło jego uczuć do niej.
— Olivio, co tu robisz? Powinnaś odpoczywać. — Podszedł bliżej. Siedziała sama, więc postanowił się dosiąść. — Jak się czujesz? — Ucałował jej dłoń, trzymając ją delikatnie, jakby była z porcelany. Ona jedynie słabo się uśmiechnęła.
— Nie mogę wiecznie tylko leżeć w łóżku. Sam zbyt długo nie wyrobiłeś. — Roześmiała się cicho. Pomijając to jak wyglądała, sprawiała wrażenie szczęśliwej. — Gdy siedzę tutaj, to nie czuję się tak chora jak wszyscy mówią. Dante, nie wiem ile czasu mi jeszcze zostało…
— Nie mów tak, proszę. Zrobię wszystko, byś wyzdrowiała.
— To niemożliwe, kochany. Przecież wiesz…
— Ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Znajdę kogoś, kto ci pomoże.
Chwyciła obie jego dłonie i spojrzała mu w oczy. Miała niewiele zmarszczek, ale przez chorobę jej policzki już dawno się zapadły. Jedyne, co się nie zmieniło, to jej oczy — nadal żywe i piękne.
— Ja umieram, Dante. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja i Vincent… — Kaszlnęła, spuszczając głowę. — Nie chcę zakończyć swojego życia w ten sposób. Spędźmy razem dzień, tylko we dwoje. Nie ważne gdzie, ale nie w tym łożu śmierci. — Uśmiechnęła się, ale to nie poprawiło mu nastroju. Miała rację, ale on nie chciał tego do siebie dopuścić. Spędzili razem wspaniałe życie. Śmiali się i płakali, bawili i nudzili, a każdy bal, każde przyjęcie, wszystko to należało do nich, gdzie się nie pojawili.
— Dobrze. Dziś będziemy robić wszystko, co tylko będziesz chciała. — Ucałował ją w czoło. — To będzie twój dzień. Gotowa?
— Tak od razu? Daj mi chociaż zrobić makijaż, wyglądam jak kocmołuch. — Zaśmiała się, widocznie zadowolona z jego entuzjazmu.
— Dla mnie zawsze będziesz piękna.
Pocałowała go, tak jak za dawnych czasów. Przypomniało mu to ich pierwszy pocałunek.

***

— Wyglądasz… cudownie. Naprawdę pięknie. — Nie mógł się na nią napatrzeć. Zupełnie tak, jakby nic się nie zmieniło.
Ubrała białą koszulę z falbankami, odsłaniającą ramiona pod koronkowymi rękawami, do której dołączyła prostą, wiśniową spódnicę do ziemi. Upięła włosy, odsłaniając doskonałe rysy szczupłej twarzy. Wysiliła się nawet na makijaż, co bardzo doceniał, bo nigdy nie była fanką pudrów ani innych tego typu dziwactw. Wyglądała olśniewająco, a jej brązowe oczy błyszczały w przypływie czystej radości.
— Och, przestań. Bo się zarumienię. — Zachichotała i podeszła do niego. Zaoferował jej swoje ramię, którego nie odmówiła. — Ty też dobrze wyglądasz. Chyba nie jestem jeszcze za stara, żeby powiedzieć ,,seksownie’’, prawda?
— Za chwile to ja będę się rumienił. — Uśmiechnął się. Nie mógł powstrzymać radości, gdy widział ją tak szczęśliwą. — Na co ma pani ochotę, pani Lawrence?
— Na… restaurację! Tak, śniadanie w restauracji! A potem spacer. I jeszcze, jeszcze… Tańce! Tak! Chcę iść na tańce!
— Ten dzień należy do ciebie. Gotowa na przygody?
— Jak nigdy! No i musimy jeszcze kupić prezent dla Vincenta. Och, nie mam pojęcia co mu dać… — Zmartwiła się. — Jak kupimy mu jakieś ubranie, to oczywiście nie będzie go nosił. Kwiaty też nie pasują do takiego mężczyzny, jak nasz syn. Hm… Nie mam pojęcia. A ty? Jakieś pomysły?
— W sumie, ja już coś dla niego mam. Może zrobimy z tego prezent od nas obojga? Co ty na to? — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niego naszyjnik. Łańcuszek był cienki, a zawieszka sprawiała wrażenie ciężkiej. Była wykonana z painitu, oszlifowanego na kształt dysku, z wyrzeźbionymi symbolami, których nawet Dante nie rozpoznawał.
— Na bogów… Jest piękny. Skąd go masz?
— Dostałem go od ojca. Jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. Uznałem, że to będzie wyjątkowy prezent.
— I jest! Lepiej, żeby się z nim nie obnosił. Wiesz ile to jest warte?
— Wiem, Olivio. Dlatego opowiem mu jego historię, gdy mu go dam. Nie mów o tym nikomu, dobrze? A szczególnie Clementine.
— Oczywiście. Jeszcze nigdy nie powiedziałam jej nic znaczącego. Jest okropną plotkarą, sam rozumiesz.
— Naturalnie. — Roześmiał się cicho. Tak szczęśliwy nie czuł się już od dawna.

***

Spędzili razem wspaniały dzień. Od dawna nie widział, aby Olivia tyle jadła, a szczególnie, aby tyle mówiła. Była bardzo podekscytowana przyjęciem dla syna. Dante poinformował ją, że jedzenie zamówił już wcześniej, ale zostały jeszcze kwiaty i dekoracje. Jak tylko skończyła jeść, do razu zaciągnęła go do wszystkich pobliskich kwiaciarni. Musiał przyznać, że nie takiego spaceru się spodziewał. W pewnym momencie musiał przyznać, że był bardziej zmęczony od niej, co było wręcz niewiarygodne.
— Skąd w tobie tyle energii? Ja muszę odpocząć! — Usiadł na pierwszej ławce, którą dostrzegł. Gdyby miał nadać jej nazwę, to pewnie wybrałby ,,wybawienie’’. — Chyba nici z tańców, bo dostanę zawału. — Roześmiał się i odetchnął. Był naprawdę zmęczony.
— Jeszcze tylko jeden sklep i wrócimy do domu. Proszę, tylko tam. — Dosiadła się do niego. Uśmiech nie schodził jej z twarzy nawet na chwilę. — Skoro już siedzimy, to może powiesz mi kogo zaprosiłeś?
— Cóż, standardowo. Ale zaplanowałem też małą niespodziankę. Wysłałem posłańca do przyjaciół Vincenta, a przynajmniej tych, których sam znam. Jeden z nich przyprowadzi go do domu, będzie ciemno. Mam nadzieję, że niczego się nie spodziewa, bo inaczej cała moja intryga się rozpadnie. — Uśmiechnął się do niej. Jej radość udzieliła się nawet jemu. — Myślałem jeszcze, żeby zaprosić pannę Sorgman. Vincent bardzo ją polubił, dość często widuje się ich razem.
— Naprawdę? Jeszcze mi jej nie przedstawiłeś! Oczywiście muszę ją poznać, nie ma innej opcji.
Nie ukrywał swoich uczuć do niej, ale teraz przeważało w nim zdziwienie. Przecież jeszcze niedawno leżała całymi dniami, nie mając siły na nic, a dziś? Cieszyło go to niezmiernie, ale w równym stopniu zastanawiało. Nie przypominał sobie, by otrzymywała nowe leki bądź odwiedzał ją inny lekarz.
Choć raz ciesz się chwilą, a nie szukaj dziury w całym. Głupiec.
— Możemy ją odwiedzić nawet teraz, jeśli chcesz. — Chwycił jej dłoń, uśmiechając się. Teraz miał ochotę się przespać, a nie pędzić do panny Sorgman, ale czego się nie robi z miłości?

***

Drzwi otworzył im postawny, ciemnoskóry mężczyzna. Był ubrany elegancko i schludnie, a z twarzy biła mu sama dobroć, z nutką zdziwienia. Olivia cofnęła się o krok, bo jegomość był od niej sporo wyższy. Dante uznał, że miała prawo się wystraszyć.
— Pan Lawrence? Czemu zawdzięczamy wizytę?
— Pan mnie zna? — Zdziwił się Dante, bo nie miał jeszcze okazji go poznać.
— Proszę wybaczyć. Gdzie moje maniery? Nazywam się Bernard i towarzyszę pannie Sorgman w trakcie jej pobytu. — Uścisnął dłoń Dantego, a Olivii delikatnie się pokłonił. — A pani to…?
— Moja żona, Olivia Lawrence. Przyszliśmy do panny Sorgman. Zastaliśmy ją?
— Oczywiście, zapraszam. — Odsunął się i wpuścił ich do środka. — Proszę iść prosto i w lewo. Jest w salonie.
Zrobili, jak powiedział. Dziewczyna siedziała przy oknie, pijąc coś, co Dante uznał za kawę. Jej zapach był charakterystyczny, choć on zawsze uważał, że żadna nie pachniała lepiej niż ta, którą robiła Rosaline. Pewnie ten przepis zabrała ze sobą do grobu.
— Dzień dobry. — Przywitał się i wprowadził Olivię do środka. — Możemy do pani dołączyć?
— Oczywiście, proszę. — Była wyraźnie zdziwiona ich wizytą. Wyglądała na zmęczoną, ale Dante postanowił pominąć to milczeniem. Kobietom nie wypada mówić takich rzeczy. — Co pana sprowadza? I panią…
— Olivię. To moja żona. Przyszliśmy zaprosić panią na dzisiejsze przyjęcie.
— Miło mi cię poznać, dziecko. — Olivia uśmiechnęła się i uścisnęła jej dłoń. — Katherina, prawda? Piękne imię. I nie tylko ono. — Zachichotała. Odetchnęła ciężko dopiero wtedy, gdy usiadła. Dante już chciał pytać, czy dobrze się czuje, ale powstrzymała go gestem dłoni. — Nic mi nie jest, kochanie. To tylko zmęczenie.
— Nie zajmiemy pani dużo czasu. Dziś są urodziny Vincenta i chcieliśmy panią na nie zaprosić.
— Urodziny? To bardzo miło z państwa strony, szczególnie, że pofatygowaliście się osobiście, ale nic dla niego nie mam. Nawet nie wiem, co mogłabym mu dać, a nie wypada przychodzić z pustymi rękami.
— Proszę nie martwić się o prezent. Vincenta na pewno ucieszy sama pani obecność — powiedziała Olivia, ciężko oddychając. — Jeśli zdecyduje się pani przyjść, to zapraszamy na godzinę siódmą. Planujemy małą niespodziankę dla syna. — Zaśmiała się, próbując ukryć swoje złe samopoczucie.
— Dziękuję za zaproszenie. — Uśmiechnęła się łagodnie, choć jej uwadze nie umknął stan Olivii. — Może ma pani ochotę na szklankę wody?
— Och nie, nie kłopocz się, kochana. I tak już się zbieramy, prawda mężu? — Spojrzała na Dantego, a on nie mógł się nie zgodzić. Widział pot, który zaczął wychodzić na jej czole, więc postanowił nie zwlekać.
Pożegnali Katherinę oraz Bernarda, opuszczając ich dom. Dante bezzwłocznie dał sygnał jednemu z dorożkarzy. Pomógł Olivii wsiąść do środka i nakazał mężczyźnie skierować się do rezydencji, najlepiej najkrótszą możliwą drogą.
— Niedługo będziemy w domu, kochana. Położysz się i odpoczniesz. — Objął ją ramieniem, przyglądając się jej bladej twarzy. Taki postęp technologiczny, a nie było sposobu, by ją wyleczyć. A przynajmniej on jeszcze go nie znał.
— Ale tylko na chwilę. Nie przegapię przecież urodzin własnego syna… — Zaśmiała się cicho, powoli usypiając.

***

Zbliżała się godzina siódma wieczorem. Goście już zaczęli się schodzić, a po Vincencie nie było ani śladu, co akurat było jedyną dobrą rzeczą, o której Dante mógł teraz pomyśleć. Olivia zaniemogła, usprawiedliwiając się potrzebą zażycia jakiegoś lekarstwa, a kapitana Dekona nadal nie było. Ten człowiek irytował go coraz bardziej. Nie dość, że bał się własnego cienia, to jeszcze nie wywiązywał się z danego słowa. Już on się postara, by to zero straciło nie tylko stanowisko, ale też…
— Panie Lawrence, kapitan Dekon do pana — powiedział spokojnie jeden z pracowników Dantego. Ten sam, który zajmował się gośćmi w trakcie przyjęcia dla panny Sorgman. Jakim cudem nadal nie pamiętał jego imienia? Gary? Barry? Co za różnica, i tak niewiele mówił, choć był przydatny. Dante musiał pomyśleć o jakiejś nagrodzie za lojalność, bo jeszcze biedak poczuje się niedoceniony.
— W samą, kurwa, porę. Dziękuję, ee… no…
— Nikolas.
— Ach, tak! Oczywiście! To znaczy, miałem to na końcu języka… — Zaczęło się robić niezręcznie. Już sam nie wiedział co ma dalej mówić. — To wszystko, dziękuję. A, no i przyprowadź go, Nikolasie, proszę.
Skinął jedynie głową i odszedł, choć Dantemu nie umknęła jego mina. Mógł rozegrać to trochę lepiej, w końcu Nikolas nie pracował dla niego do wczoraj.
Jak obniżyć morale swoich pracowników? Poradnik w jebanej pigułce. Brawo ty. Ech, nieważne.
Kapitan Dekon wszedł do gabinetu Dantego i lekko się skłonił. Przywitał się i podał mu białą kopertę, która nie była oznaczona w żaden sposób. Była gruba i dość ciężka, więc szykowała się kolejna długa noc nad papierkową robotą.
— Dziękuję, kapitanie. Przejrzę to później, bo na dole zrobiło się cicho. Chyba już pora… — Schował kopertę do szuflady i spojrzał na Dekona, który nadal stał w tym samym miejscu. — To wszystko, może pan odejść.
— Mam jeszcze informacje odnośnie wybuchu w Pałacu Narad. Niestety, tylko pan to przeżył. Wszyscy świadkowie są zgodni co do wybuchu, ale nie znaleźliśmy nawet śladu bomby. Nie ulatniał się gaz, w kominkach niczego nie było. To bardzo podejrzane, ale nic nie mamy. Ktokolwiek to zrobił, był profesjonalistą. Otrzymaliśmy również wyniki substancji, którą panu wstrzyknięto. Wszystko jest w kopercie, którą panu dałem.
— Bardzo dobrze. Muszę przyznać, że pozytywnie mnie pan zaskoczył.
— Dziękuję. Muszę już iść. Spróbujemy oddać Rosaline sprawiedliwość. Dobrej nocy, panie Lawrence. — Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Sprawiedliwość, pfff. Co za wał… Jej to już i tak nie zrobi żadnej różnicy.

***

— Stary, to było niesamowite! Widziałeś, co wyprawiała ta tancerka? Niesamowite. Gdybym tylko dopadł ją w swoje ręce…. — Fantazjował Remi, uśmiechając się szeroko.
— Tak, tak, to by było niesamowite. Powtarzasz się, stary. — Vincent parsknął śmiechem, widząc oburzoną minę przyjaciela. Ten tylko machnął ręką, dając mu do zrozumienia, że i tak nie zrozumie głębi jego uczuć.
Wracali właśnie z jednego z podmiejskich przybytków, w których praktykowano między innymi burleskę. Ten wypad był pomysłem Remiego, z okazji urodzin Vincenta. Przyjaciel Lawrenca upierał się, że w głębi serca jest romantykiem, i cała ta wyprawa była tylko dla Vincenta, ale sam zainteresowany jakoś nie dawał temu wiary.
Historia ich przyjaźni sięgała już dobrych dziesięciu lat. Poznali się walcząc o względy pewnej panienki z dobrego domu, nawet się o nią pobili, ale ojciec ów dziewczyny wyraźnie dał im do zrozumienia, że nie życzy sobie więcej widzieć ich od rana w swoich oknach. Chłopcy pogodzili się, mając podbite oczy i pręgi na tyłkach, i tak już zostało. Do dziś ostała się tylko jedna pamiątka z tamtego okresu — bój o to, który z nich jest lepszy. Każdy pretekst był dobry do przechwałek.
— Ech, ale parówa — westchnął Remi, zdejmując swoją marynarkę. Dziś było wyjątkowo parno, przez co wcześniej perfekcyjnie ułożone, kasztanowe włosy Remiego nie były teraz pierwszej świeżości. Vincent zawsze uważał pochodzenie przyjaciela za interesujące, przez jego ciemną, oliwkową cerę. W parze z jego skórą szły navirskie rysy, co kłóciło się z faktem, że każdy Navirczyk był po prostu biały i często rudy. Remi nigdy nie chciał wyjawić mu nic więcej, więc Vincent nadał spełniał swój przyjacielski obowiązek i nabijał się z jego niskiego wzrostu, nie drążąc dalej tematu. — Słuchaj, Vince, mogę zahaczyć o twoją chatę?
— Przy moim ojcu lepiej nie nazywaj tak domu, bo mu para uszami pójdzie. — Zaśmiał się. Remi jedynie wzruszył ramionami z miną niewiniątka. — No możesz, możesz, ale po co?
— Kurwa, stary, ciśnie mnie, rozumiesz. Do domu nie dojdę!
— I ty się dziwisz, że dziewczyny nie masz? — Parsknął śmiechem, widząc jego poważną minę. — No możesz, ale nie narób za dużo hałasu, bo ojciec łeb mi urwie, jasne?
— Tak, tak, szybciej. Bo mi po nogawce zacznie lecieć. — Roześmiał się i przyspieszył kroku. Vincent poszedł w jego ślady bez większych protestów, ale nie mógł darować sobie kilku prześmiewczych tekstów.
Szli szybko, więc dojście do posiadłości Lawrenców zajęło im jakieś dziesięć minut. Vincent od razu zauważył, że w domu jest ciemno. Zbyt ciemno, bo wieczorem zawsze paliły się światła. Dla matki, Rosaline, czy po prostu dla służby. Podeszli pod same drzwi, zza których nie było słychać nawet szmeru.
— Stary, jest za cicho — szepnął Vincent, patrząc na Remiego.
— Może wszyscy poszli, no nie wiem… Na zakupy? Po prostu nikogo nie ma, chodźmy już.
— To podejrzane, tu nigdy nie jest aż tak cicho. I ciemno!
— Do jasnego chuja, Vince, zaraz się zesram, a ty mi tu wytaczasz teorie spiskowe! Otwieraj te drzwi, no już.
— Dobra, kurwa, już… — Wyjął z kieszeni klucz i kręcąc głową z niezadowoleniem otworzył drzwi. Wszedł pierwszy, rozglądając się podejrzliwie, ale nic nie widział.
Gdzie ten cholerny włącznik…
W końcu go znalazł i zapalił światło. Nagle tłum ludzi pojawił się przed jego oczami, krzycząc ,,niespodzianka’’, a on zaczął krzyczeć jak małe dziecko. Dopiero po chwili zorientował się, o co tu chodzi. Remi ledwo trzymał się na nogach, nie mogąc przestać się śmiać, a sam Vincent prawie umarł na zawał.
— O ja pierdolę… — powiedział sam do siebie i spojrzał najpierw na tych wszystkich ludzi, a potem na swojego przyjaciela. — A ty z czego się, kurwa, śmiejesz? Wiedziałeś o tym?
— No ba, że tak. — Starł łzy i odchrząknął. — Ale piszczałeś, jak mała dziewczynka, hehe.
— Zamknij się… — Vincent sprzedał mu porządnego kuksańca w ramię, ale nie ukrywał rozbawienia całą sytuacją. Odwrócił się do stojących tam ludzi i uśmiechnął się. Na samym przodzie dostrzegł swoją matkę. — Mamo? Nie powinnaś odpoczywać? Przecież…
— Dziś jest wyjątkowy dzień, kochanie. Wszystkiego najlepszego. — Uścisnęła go. — Ten wieczór jest twój, więc zajmij się sobą, a nie zamartwiaj matką, jasne? Żadnych ,,ale’’, proszę, bo będziesz zmywał po tym przyjęciu.
— Dobra, szefie, przepraszam. — Zaśmiał się, ciesząc się jej szczęściem. Dziś wręcz promieniała, co nie umknęło Vincentowi, i bardzo go cieszyło.
Goście zdecydowali się zaśpiewać ,,sto lat’’ i zostawić podarki na jednym ze stołów, zamiast dawać je osobiście. Patrząc na ilość obecnych osób, mogłoby to zająć całą noc.
Dom wyglądał pięknie. Wszędzie były kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, stoły zastawione jedzeniem i alkoholem, a z sufitu zwisały serpentyny. Vincent nie spodziewał się czegoś takiego.
— Wszystkiego najlepszego, synu. — Dante uścisnął Vincenta. — Wbrew temu, co o mnie myślisz, jestem z ciebie dumny. — Puścił go i położył rękę na jego ramieniu. Uśmiechnął się do niego, jak nigdy wcześniej. — Baw się dobrze, Vincent. To wszystko dla ciebie.
— Dzięki, tato — odpowiedział, nadal trochę zszokowany całą sytuacją. Największe zdziwienie przyszło, gdy ojciec odszedł i zaczął rozmawiać z Clementine, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Orkiestra grała elegancką, choć dość radosną muzykę. Vincent rozejrzał się po pomieszczeniu, odnosząc niemal przytłaczające wrażenie déjà vu. Już raz to przeżył, był tego pewien. Zaczął się rozglądać, w poszukiwaniu Katheriny, która wręcz powinna tu być.
Nie zawiódł się bo właśnie szła w jego stronę. Była ubrana w białą sukienkę i miała rozpuszczone włosy. Były dłuższe, niż myślał. Sięgały jej prawie do pasa, więc nie dziwił się, że często je upinała.
Musiał mieć naprawdę dziwną minę, bo spojrzała na niego podejrzliwie.
— Wszystko dobrze? Wyglądasz tak jakoś… dziwnie.
— Jestem po prostu… — Westchnął i pokręcił głową, uznając swoje podejrzenia za głupie. — Po prostu nie spodziewałem się. Wybacz, nawet się nie przywitałem.
— Nic nie szkodzi. — Uśmiechnęła się. — Wszyscy będą ci to dzisiaj mówić, ale wszystkiego najlepszego. Wiem, to niezbyt oryginalne. — Roześmiała się, na co on odpowiedział tym samym. Zauważył to dopiero, gdy zgarnęła włosy za ucho.
— Co ci się stało w rękę? — Całą dłoń, poza palcami, miała zabandażowaną. Ruszała nią swobodnie, więc pewnie nie było to nic podejrzanego.
— Ach, to. Nic takiego, naprawdę. Czasami Bernard uczy mnie gotować, a to nie jest mój największy talent. Nikt nie jest doskonały, prawda?
— Racja. — Uśmiechnął się, próbując ukryć skrępowanie.
Pomieszczenie wypełnił dźwięk noża uderzającego o kieliszek. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, widząc Dantego, który właśnie zaczął składać oficjalne życzenia Vincentowi, dziękować z przyjście i podarki.
Wybacz Vincent. Już za późno…
Że co?
Spojrzał na Katherinę, która stała obok niego, przyglądając się jego ojcu.
— Mówiłaś coś?
— Co? Nie, nie, może ktoś obok.
Tracę zmysły, naprawdę…
Orkiestra zaczęła grać nową melodię. Dante zaprosił Olivię do tańca, a ta wyraźnie się zarumieniła. Vincent skupił się na nich, ciesząc się tym widokiem. Rzadko miał okazję widzieć ich razem, szczególnie odkąd matce się pogorszyło.
Postanowił cieszyć się tym wieczorem i nie myśleć już więcej. Poprosił Katherinę o zgodę na taniec, a inni goście poszli w ich ślady. Remi dawał Vincentowi wyraźne znaki, że ma się dobrze zająć panną Sorgman, bo inaczej sprzątnie mu ją sprzed nosa. Metr dwadzieścia w kapeluszu, a jaki pewny siebie.

***

Olivia dyskretnie poprosiła Dantego, aby odprowadził ją do sypialni. Źle się poczuła, co było w pełni zrozumiałe. W końcu miała dzień pełen wrażeń, pierwszy od dawna.
Dante przywołał jednego z zatrudnionych przez siebie ochroniarzy, oznajmiając mężczyźnie, że przez chwilę go nie będzie i ma mieć całe towarzystwo na oku. Skinął tylko głową i oddalił się, a Dante mógł zająć się żoną.
— Chodź, kochanie. Zaraz będziesz mogła się położyć.
Wziął ją pod rękę i zaprowadził na górę. Zamknął za sobą drzwi i pomógł jej się przebrać.
— Nasz syn ma już dwadzieścia pięć lat, wyobrażasz sobie? Jestem z niego bardzo dumna. A ty mógłbyś go trochę bardziej wspierać, wiecznie się tylko kłócicie. To my tu jesteśmy starym małżeństwem, a nie wy…
Podał jej rękę, gdy wchodziła na łóżko, nie zaprzeczając jej słowom. Miała rację, ale nic na to nie mógł.
— Staram się, ale ja już chyba taki jestem. Chce dla niego dobrze, przecież wiesz.
— Tak, wiem… — Położyła głowę na poduszce, zamykając oczy. — Jestem taka zmęczona… Zostaniesz ze mną chwilę?
— Oczywiście. — Usiadł obok niej i objął ją ramieniem. Znów zmieniła się w tą słabą, chorą kobietę, którą była wczoraj. Nie rozumiał tego, ale był jej wdzięczny za to, jaka była dzisiaj.
Powoli gładził jej włosy, rozmyślając. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął usypiać.

***

Otaczał go ciemny las i chłodne powietrze. Obok niego siedzieli jeszcze trzej mężczyźni — Magnus, Sebastian i Aleksander. Sebastian jak zwykle się przechwalił, czego to rodzina Finwicków nie zrobiła, nie ufundowała i ilu pogan on sam się nie pozbył. Czego to Zakon mu nie zawdzięczał? Dante miał już dosyć tych jego głupich gadek, ale nie chciało mu się z nim kłócić. Z twarzy Magnusa mógł wyczytać dokładnie to samo, a Aleksander siedział i słuchał tych jego bredni, jak zaklęty. Dante mu się nie dziwił, w końcu był młody i niedoświadczony, a miał objąć wysokie stanowisko w Zakonie — po rodzicach.
— Finwick, skończże to pierdolenie, już nie mogę cię słuchać — rzucił w jego stronę Dante, krzywiąc się.
— Gdzie to sama prawda przecież. Aż się dziwię, że nie znaleźliśmy tu tego gówniarza. Nasz informator chyba się pomylił.
Magnus rzucił zabójcze spojrzenie w stronę Finwicka, którego ten nawet nie zauważył. Sebastian chyba zapomniał, że Magnus osobiście dopilnował rzetelności tych informacji. Poręczą za to połamane palce biedaka, wszystkie pięć, i złamana ręka.
— Idę na stronę. Zaraz wrócę.
Dante wstał i ruszył w głąb lasu. Skłamał, bo tak naprawdę miał zamiar się przejść, ale sam. Potrzebował chwili dla siebie, chyba jak każdy.
Finwick, gdybyś skoczył z wysokości swojego ego, to chyba by z ciebie nawet proch nie został. Co za kretyn.
Dopiero po piętnastu minutach spaceru zapanował nad takimi pomysłami, jak zostawienie Sebastiana w lesie, przywiązanego do jakiegoś drzewa, najlepiej do góry nogami i udawanie, że nie słyszy jego krzyków. Ale nie mógł zaprzeczyć, że takie myśli nie przywoływały uśmiechu na jego twarz.
Usłyszał coś przed sobą i zamarł. Szybko schował się za drzewem i zaczął się rozglądać. Odetchną z ulgą, gdy zobaczył dwójkę bawiących się dzieci. Już chciał wyjść z ukrycia, ale coś przykuło jego uwagę. Dreszcz przeszedł mu po plecach.
— Ha! Znalazłem cię! Teraz ty szukasz! — Chłopiec biegał wokół dziewczynki, wyraźnie dumny z siebie. Jego białe oczy niemal świeciły w ciemności lasu.
— Pozwoliłam się znaleźć, i tyle! — Dziewczynka wytknęła język. W przeciwieństwie do chłopca, miała normalne oczy. Po prostu niebieskie, choć bardzo ładne. Różnili się jak ogień i woda, więc pewnie byli tylko przyjaciółmi. Na oko mogli mieć po osiem, a może dziesięć lat.
Chłopak był chudy i całkiem wysoki, ale miał dziecięcą buzię. Blond włosy, jasna cera — po prostu śliczne dziecko, ale Dante nie miał zamiaru dać się na to złapać. To jego szukali, i był tuż pod ich nosem! Przyjrzał się jeszcze dziewczynce, aby mieć pewność. Była mała i chuda, ubrana w białą sukienkę. Jej czarne włosy mocno kontrastowały z bladą skórą i dużymi, niebieskimi oczami.
Postanowił poczekać, aż znów zaczną się bawić. Już po chwili dziewczynka liczyła od dwudziestu w dół, a chłopak pobiegł przed siebie, aby się schować. Dante nie marnował czasu i od razu podążył za chłopcem, który wbiegł do starego, drewnianego budynku, prawdopodobnie opuszczonego dawno temu, wyglądającego na jakąś szopę. No tak, tam musiało być pełno kryjówek.
Chłopak zniknął w środku, a Dante wyczuł okazję. Zakradł się do szopy i zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się, dostrzegając jedyne okno, które było wybite. Kątem oka dostrzegł ruch i już wiedział, gdzie mały się schował. Był jeszcze za młody, żeby go zaatakować, więc Dante miał przewagę.
— Tylko bogowie wiedzą, jakim jesteś złem. Wybacz mi.
Wszędzie leżało pełno siana. Dante wyjął z kieszeni zapałki i podpalił całe pudełko, rzucając je na ziemię. Wyszedł przez okno i zastawił je stojącym obok szopy wózkiem. Był stary, ale za ciężki dla dziecka.
Schował się w krzakach, obserwując swoje dzieło. Widział, jak szopa zajmuje się ogniem. Dziewczynka chyba też to dostrzegła, bo pojawiła się dosłownie znikąd.
— Sebastian? Tato złoi ci skórę, jeśli to ty! Będziemy musieli to sprzątać! Sebastian!
W środku coś wybuchło. Zaraz po tym, jak chmura ognia uniosła się w górę, z wnętrza słychać było krzyki.
Wybacz mi, Sebastianie. Ogień oczyści twoją duszę.
Wiedział, że dziewczynka nie będzie w stanie sama uwolnić chłopca, więc zostawił ich oboje za sobą. Wrócił do swoich kompanów ze świadomością, że pierwsze domy mieszkalne są dość daleko. Za daleko, aby dziecko zdążyło do nich dobiec.
— A ty gdzie, kurwa, byłeś? Już chcieliśmy iść cię szukać — rzucił Finwick z niezadowoleniem.
— Wracamy do Naviru. Nie jesteśmy tu bezpieczni. Znalazłem tego chłopaka i…
Dziecięcy krzyk niemal rozsadził im bębenki. Wszyscy padli na kolana, trzymając się za krwawiące uszy. Ziemia pod ich stopami drżała, nagle zaczęło okropnie wiać. Dante zrozumiał, że drzewa otaczające szopę prawdopodobnie połamały się jak zapałki, co tłumaczyłoby pękanie, które przebijało się przez huk wiatru.
— Niemożliwe… Gówniarz się usmażył… — Był pewien, że to nie był głos tego chłopca, a dziewczyna nie była taka jak on. — Wstawać! No już! Nic tu po nas!
— Coś ty zrobił, Dante?! — krzyknął Magnus, podnosząc się.
— Znalazłem go. Był tuż pod naszym nosem. Powiem wam po drodze, a teraz szybko, na koń!
Wszyscy zrobili tak jak powiedział, nie oglądając się za siebie.
— To, co się stało, to był ten gówniarz?! — spytał Sebastian, jeszcze oszołomiony. — Nie zabiłeś go?
— Zabiłem. I jestem pewien, że to nie był on. Ktokolwiek to był, był dużo silniejszy. Jeszcze nie spotkałem się z czymś takim. W czwórkę nie mamy szans tak czy siak.
— Racja. Wytropimy to, cokolwiek to jest. Skoro zrobiło coś takiego, to musiał być prawdziwy potwór — powiedział Aleksander, popędzając konia.

~~~*~~~

Byłam przekonana, że nigdy nie skończę tego rozdziału, ale udało się i oto jest! Większość tego, co jest na górze, to nie są specjalnie moje klimaty, pewnie dlatego tak ciężko mi to szło. Oby było to lepsze do czytania :D
Miałam go poprawiać, ale wtedy bym go dzisiaj nie skończyła. Raczej nie ma takiej tragedii, a przynajmniej ja będę tak sobie wmawiać dla lepszego samopoczucia.
Dziękuję wszystkim za obecność i to, że czytają i wyrażają swoją opinię. To bardzo budujące ;) A teraz tradycyjnie…
Do zobaczenia dzieciaczki!

2 komentarze:

  1. Pierwsza scena – zimna, wyraźna – podobała mi się. Takie odnoszę wrażenie, że odzwierciedlała charakter Dantego, bo nie ukrywajmy, nie wydaje się on być ciepłym staruszkiem ;)

    Scena Oliwia i Dante – dostałam gęsiej skórki. Z jednej strony piękny ogród, z którymi wiążą się dobre wspomnienia, ale z drugiej śmierć, która wysysa z Olivii życie i gości we wspomnieniach Dantego. Tutaj pokazujesz, że on nie był zimnym draniem i poniekąd nadal nim nie jest, przynajmniej wobec swojej żony, którą darzy nadal szczerym i gorącym uczuciem – przynajmniej tak mi się zdaje. I tutaj zupełnie zmienia się moje myślenie o Dante, jak myślałam o nim w scenie pierwszej.

    Scena snu – chyba najbardziej zaciekawiła mnie ze wszystkich. Czy te dzieciaki to Kat i ten, jak go zwą? Biały Kaznodzieja? Przynajmniej motyw z poparzeniami by mi tu pasował, a skoro jako dziecko on przyjaźnił się z Kat, to ona i teraz może coś dla niego znaczyć. Chociaż on też ma te inne oczy i nosi szkła? Czy znów coś mylę (co jest wysoce prawdopodobne, bo jest mnóstwo informacji, a miałam za długą przerwę w czytaniu).
    I w ogóle Dante znów jest dla mnie dupkiem, bo jakby nie było zabił (chciał zabić) dziecko i to w tak okrutny sposób.

    W ogóle to mnie zastanawia jeszcze jedna sprawa. Ta cała krucjata Zakonu, to wzięła się tak skąd? Tamci Hedensarczycy coś im zrobili? Stanowili jakieś zagrożenie? Czy Zakon po prostu twierdzi, że ich wiara ma tylko rację bytu, a reszta to poganie i trzeba wyrżnąć ich w pień?

    Sorki za taki... osobliwy komentarz, ale jakoś mi tak dziwnie dzisiaj to idzie, a wiem, że jak od razu nie napiszę, to już w ogóle tego nie zrobię...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dante to nie żaden miły pan z sąsiedztwa, prawda :D Ale z dnia na dzień się taki nie stał, jak widać :P
      Chłopiec nie nosił szkieł, ale interpretację i tak pozostawiam tobie ;)
      Odnośnie Zakonu i ich motywów, to spokojnie, przyjdzie na to czas :D Nie zostawię ich działań bez wyjaśnienia.
      E tam, osobliwy. Wyraża opinie i to się liczy ;)

      Usuń

Każdy komentarz jest dla mnie bardzo ważny, więc nawet jeśli nie chcesz publikować swojej opinii, po prostu daj mi znać, że jesteś :)