1.05.2018

Rozdział XII - Ostrzeżenie


— Oto ja. Znów stoję przed Twoim obliczem, żaląc się i mówiąc o rzeczach, które prawdopodobnie nic Cię nie obchodzą. Czy kiedykolwiek Cię to interesowało? Szczerze wątpię… Ech, wybacz moje szorstkie słowa. Ostatnio jestem bardziej… sfrustrowany. Nie widzę sensu w swoich działaniach, w prowadzeniu tej ,,organizacji’’, w byciu tym kim jestem. Och, ile prostsze byłoby życie, gdybym urodził się w innej rodzinie, w innym środowisku. Oczywiście, możesz twierdzić, że mam przecież bogactwo. Dobro materialne, bardzo przydatne w tym świecie. Nie mogę zaprzeczyć, byłaby w tym racja! Ale z drugiej strony… Straciłem wiele. Zbyt wiele. Zyskiwałem pieniądze, a traciłem żonę, nawet syna. On już chyba w ogóle nie widzi we mnie ojca. Jaki w tym wszystkim sens? Widzisz, podporządkowałem całe życie służbie Tobie i Twoim nakazom, a co z tego mam? Nic! Wręcz czuję, że to był błąd. Po prostu wiem, gdzieś w głębi to wiem, że Ciebie tam wcale nie ma. Kiedyś może i byłeś, ale teraz… To wszystko jest bez sensu. Odszedłeś, a my dalej wypełniamy Twoją wolę. Przemy do przodu jak dzieci we mgle, nie widząc żadnej innej alternatywy. To… Zakon, już nie jest tym, czym był kiedyś. I bardzo cię za to przepraszam, ale nie jestem w stanie tego wyprostować. Może ktoś młodszy, o świeżej perspektywie… ale nie ja.
Dante wpatrywał się w swoje buty, siedząc na ławce przed Jego posągiem. Nie był w stanie stwierdzić czy ta rzeźba była w jakikolwiek sposób podobna do prawdziwego Vetosa — boga stworzenia, jedynego prawdziwego kapłana, założyciela pierwszego zakonu. Prawda była taka, że nikt nie wiedział, czy on w ogóle miał jakąkolwiek formę. W końcu był bogiem, prawda?
Dante objął rolę Wielkiego Mistrza, czyli przewodnika Zakonu, już w młodym wieku. Jego ojciec zmarł, pozostawiając go jako jedynego spadkobiercę, więc nie mógł odmówić. Czy tego chciał? Nie. Czy czuł obowiązek przejęcia obowiązków ojca? Tak, choć sam nie wiedział dlaczego.
Jeszcze przed narodzinami Vincenta widział sens w działaniach Zakonu, wiedział czego chce i jak ma to osiągnąć. Teraz już niczego nie był pewien, a najmniej tego, czy Zakon w ogóle ma jeszcze jakiś cel. Ostatniego poganina zabił osobiście, dokonując tym czynem nieodwracalnych zmian we własnej duszy. Ten chłopak był tylko dzieckiem, a jednak Dante był tak przekonany o słuszności swych działań, że spalił go żywcem. Do dziś dnia dręczyły go wspomnienia i wyrzuty sumienia, choć nigdy wcześniej nie wykazywał się taką empatią, wobec nikogo. Nigdy.
Być może czas odejść i poczekać, aż młodzi pozabijają się dla władzy czy jakiejś innej bzdury. Wtedy ta organizacja umrze śmiercią naturalną. Ech, już nawet nie mamy z kim walczyć…
— Witaj Dante. Przeszkadzam ci?
Nawet się nie zorientował, że ktoś wszedł do pomieszczenia. Gdyby nie ćwiczone przez lata opanowanie, prawdopodobnie podskoczyłby, a może nawet krzyknął, ale już od dawna nie miał takich rzeczy w zwyczaju.
— Ależ skąd, Magnusie. Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
Niespodziewany gość usiadł obok Dantego. Spojrzał na posąg i spuścił wzrok, jakby patrzenie na jego oblicze było zakazane.
— To zależy. Panna Sorgman miała zostać maksymalnie tydzień, a tu już dobija trzeci. Po jej wyjeździe mieliśmy zorganizować spotkanie, ale jakoś nie wyglądasz na zbyt przejętego obowiązkami. Mylę się? — ton Magnusa wskazywał na co najmniej poirytowanie, ale nie zaimponował tym Dantemu. W lodowatych oczach Magnusa rozpalił się jakiś ogień, ale szybko go opanował, natychmiast się uspokajając. Dante odwrócił się w jego stronę.
— Tak, dobija trzeci tydzień, mamy zamieszki w mieście, przez które panna Sorgman nie może opuścić miasta, a ty nadal nie przekazałeś mi żadnych wieści na ten temat. Dobrze wiesz, że nie mogę się tam pojawić osobiście.
— O to się nie martw. Starałem się działać po cichu i najwyraźniej mi to wyszło, skoro nic nie wiesz. — Zapadła między nimi cisza głośniejsza niż krzyk. Dante domyślał się tego, co Magnus mu powie, i nie był zadowolony, ale musiał przyznać, że ten człowiek znał się na swoim fachu.  Spojrzał na niego wymownie. — Zebrałem kilku zaufanych ludzi. Do tych najbardziej walecznych uczestników przyszliśmy w nocy. Nie mogło być żadnych świadków, więc ich żony i dzieci również… dopilnowaliśmy. Inni otrzymali wyraźny sygnał, więc się wycofali. Wiedzą też, że nie warto się więcej wychylać z takimi pomysłami.
— Nie musiałeś zabijać WSZYSTKICH. Dzieci nie były tu niczemu winne… — syknął niezadowolony. Nie tolerował takich aktów samowolki, ale teraz już było za późno. Będzie musiał pomyśleć o konsekwencjach dla Magnusa, bo najwyraźniej zapomniał kto tu rządzi.
— Wiedziałem, że ci się to nie spodoba, ale zrobiłem dokładnie to, co musiałem. Od tego jestem.
— To nie wygląda dobrze… — Westchnął ciężko wypowiadając te słowa, od razu pocierając dłonią czoło. — Czyli zagrożenie zostało zażegnane, tak?
— Konflikt wygasa. Jeszcze kilka dni i nikt nie odważy się podnieść głowy znad rynsztoka. — Dante nie skomentował jego wypowiedzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ludźmi biednymi nie należy gardzić, bo stanowią zbyt dużą część społeczeństwa, ale należy mieć do nich dystans. Magnus najwidoczniej miał inne zdanie na ten temat. — Mam coś, co cię zaciekawi. W tej sprawie współpracowałem z Aurelią.
Aurelia, no niemożliwe — pomyślał, niedowierzając w dobre zamiary panny Dove. Pewnie zepchnęłaby mnie ze schodów, gdyby tylko mogła.
— Co ty nie powiesz... Można wiedzieć w jakiej?
— Wybuch w Pałacu Narad.
Zimny dreszcz przebiegł po karku Dantego. Na samo wspomnienie tego wydarzenia zrobiło mu się niedobrze. Pamiętał tylko jakieś urywki, niespójne fragmenty samego spotkania Rady, krzyki, krew, ból i gniew. Nie potrafił skleić całego wieczoru w całość, ale musiał przyznać sam przed sobą, że tego nie chciał, choć było to konieczne. On przeżył, ale dlaczego? Ślepy los? Precyzyjnie zaplanowany atak? Do dziś nie potrafił odpowiedzieć.
— Długo jeszcze będziesz trzymał mnie w niepewności? Tam zginęło wielu moich przyjaciół, Magnusie, twoich również.
— Owszem. Nie jestem w stanie powiedzieć ci kto to zrobił, ale ustaliłem kilka faktów. Cała akcja była zaplanowana. Tuż przed eksplozją ktoś opuścił budynek, w pośpiechu. Tego człowieka nie widziano ani wcześniej, ani później, jakby zapadł się pod ziemię. Było kilku świadków, nikt go nie zna. Człowiek tajemnica. Żeby wejść do środka trzeba być członkiem rady albo mieć przepustkę, a po nim nie został nawet ślad. Niestety, nie wiem jak mógł tak po prostu wejść frontowymi drzwiami i wyjść.
— Kim są ci twoi świadkowie? Ktoś wiarygodny? — Dante nie był przekonany. Pałac zawsze był strzeżony, w dzień i w nocy. Każdy pracownik znał wszystkich odwiedzających, a nowe twarze zawsze były spisywane.
— Bardzo, ale to nieistotne. Przejdźmy dalej. Tuż przed tym, jak poszedłeś na spotkanie Rady… pamiętasz cokolwiek?
Dante musiał przemyśleć swoją odpowiedź. Coś pamiętał, ale niezbyt wiele. Za mało, żeby było to w jakiś sposób pomocne.
— Zjawiłem się tam przed czasem. Wypiłem herbatę, inni zaczęli przychodzić, weszliśmy do sali i… nie wiem. Nie pamiętam więcej. Tylko jakieś pojedyncze rzeczy, ale to już po eksplozji.
— Ktoś zrobił ci herbatę, czy parzyłeś ją sam? — Magnus wbijał w niego swoje zimne, błękitne spojrzenie. Dante zaczynał czuć się niczym podejrzany na przesłuchaniu.
— Sekretarka — powiedział bez dłuższego namysłu. — To była…
Nagle zbladł. Jakim cudem nie zwrócił na to uwagi? Przecież to była ona! Ale nie, nie i jeszcze raz NIE, to niemożliwe, był tego pewien.
— Kto? No wyduś to z siebie!
— Marion Seynor.

***

Słońce przyjemnie otulało jego pomarszczoną twarz, a wiatr koił i nadawał powietrzu świeżości. Uwielbiał takie momenty w ciągu dnia, szczególnie popołudnia, gdy nie musiał nigdzie być, gdzieś pędzić i udawać zainteresowanie sprawami, które tak naprawdę nie były dla niego istotne. Są ważne dla tych, którzy mi podlegają, ale ja już nie czuję się za to tak odpowiedzialny, jak kiedyś. Ciekawe, co się zmieniło. Pewnie ja. Stary grzyb.
Zaśmiał się cicho. I pomyśleć, że Vincent pewnie tak o nim myślał, ale z szacunku, czy może ze strachu, nigdy mu tego nie powiedział.
Dostrzegł młodego mężczyznę, który mu się przyglądał. Stał oparty o altanę, lecz był zbyt daleko, by mógł dostrzec szczegóły. Dante odniósł wrażenie, że skądś go zna, ale nie miał szans myśleć o tym dłużej, bo chłopak jakby się speszył, po czym odszedł.
Zawiesił spojrzenie na grupie muzykantów, którzy siedzieli w cieniu starej lipy, grając smętne piosenki dla zakochanych. Kiedyś zapłaciłem za taki koncert pod oknem Olivii. Nic dziwnego, że śpiewak dostał butem od jej ojca. Zespół składał się z samych młodych ludzi, którzy w ten sposób dorabiali. Dante nie wiedział z jakiej warstwy społecznej mogli pochodzić. Byli ubrani skromnie, ale przyzwoicie, sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie mieli żadnych problemów — spokojni, wyluzowani, szczęśliwi.
Ktoś dosiadł się do niego, zakłócając spokój i rozmyślania. Gdy tylko usłyszał ten irytujący, choć tak znajomy głos, odwrócił się w stronę rozmówcy.
— Siedzą tu całe dnie i męczą wszystkich tymi swoimi smutami — powiedziała Aurelia, śmiejąc się pod nosem.
— Niektórzy uważają to za romantyczne.
— Bezcelowe sentymenty.
Co za bezmózgi młot — pomyślał i spojrzał przed siebie. Były takie momenty w jego życiu, takie jak ten chociażby, kiedy poważnie zastanawiał się nad słusznością i logiką pewnych decyzji, które podjął. Przyjęcie do Zakonu Aurelii było jednym z nich.
— Ponoć masz coś dla mnie. Magnus nie powiedział mi dokładnie co, ale wymaga to rozmowy w cztery oczy.
— Owszem, Dante. — Doskonale wiedział, że ten nacisk na jego imię miał mu pokazać, że nie widzi w nim Mistrza Zakonu. —Jakbyś miał czekać na wyniki z naszej cudownej służby zdrowia, to prędzej doczekałbyś śmierci. Razem z kuzynem przeprowadziliśmy własne badania i dowiedzieliśmy się dlaczego zachowywałeś się tak… niestosownie.
Niestosownie — pomyślał, przedrzeźniając przy tym kobietę. Czasami, zazwyczaj w nocy, przypominał sobie tamten wieczór i szczerze żałował tego, co zrobił pannie Sorgman. Sam nie był w stanie powiedzieć dlaczego, po co, jak do tego doszło i czy w ogóle miał jakąś motywację. Od tamtego czasu unikał wszelkich spotkań z nią, ponieważ nie wiedział jak ma spojrzeć jej w oczy. Co mógł powiedzieć? Wybacz, że prawie cię udusiłem, nie chciałem ? Wiem, że mieliśmy omawiać poprawę stosunków i takich tam, ale tak wyszło ?
— Kontynuuj — zachęcił tak uprzejmie, jak tylko potrafił.
Aurelia uśmiechnęła się i przybrała postawę niczym paw w okresie godowym. Musiała być z siebie bardzo dumna.
— Dzięki wiedzy, którą przez te wszystkie lata zgromadził Zakon, udało nam się bardzo dokładnie przyjrzeć twojej krwi. Nie wiem konkretnie co ci podano, ale jednym ze składników była roślina, która rośnie na pobliskich bagnach. TYLKO na tych bagnach, nigdzie więcej jej nie widziano. Nie jest zbyt popularna, ale w księgach znalazłam wzmiankę o tym, że używały jej lokalne wiedźmy, a konkretnie jeden ród, czyli Rotrett.
— Ten ród wymarł, Aurelio.
— Ponoć tak — powiedziała tajemniczo. — Ale tego nie możemy być pewni, Dante, bo te czarownice nie były jakimiś wioskowymi guślarkami, tylko potężnymi wiedźmami. Ponoć podążały raczej mrocznymi ścieżkami, jeśli nie powiedzieć bardzo mrocznymi. Według mnie ktoś dokładnie sobie to wszystko zaplanował, ale nie rozumiem dlaczego miałeś zaatakować akurat Sorgman. Ale skoro już omawiamy ród Rotrett… — Sięgnęła do niewielkiej torby, którą ze sobą przyniosła, wyjmując z niej dość zdezelowany dziennik. Otworzyła go w miejscu, w którym włożony był kawałek czerwonego sznurka. — Agro Manah. Mówi ci to coś?
— Tak… — Dał sobie chwilę na zastanowienie. — To stare imię bożka, którego czczono w Hedensarze. Ród wiedźm Rotrett przybył tutaj z tamtejszych ziem, więc przyniosły też wiarę. Składały ofiary Agro Manah, prosząc o łaskę i błogosławieństwo, a w szczególności o siłę i odwet na wrogach, powodzenie w bitwach i tak dalej. A co?
— Bo to, i jeszcze Netza’ah, dość często pojawia się na marginesach, ale wszystkie dopiski tyczące się akurat tych dwóch nazw są pisane w jakimś języku, którego nie mogę zidentyfikować.
— Nikt już nie może go rozpoznać, a tym bardziej przetłumaczyć. Ten dziennik jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, w której się jeszcze uchował, bo cała reszta — jeśli wierzyć w legendy i opowieści — została zniszczona, gdy Hedensar przechodził Krwawą Rewolucję, prawie tysiąc lat temu. Netza’ah to ponoć odpowiednik naszego Vetosa, dobry duch, opiekun, a Agro Manah to jego przeciwieństwo, zły duch, bożek ciemności i innych bzdur. Ponoć razem tworzyli nasz świat, Netza’ah stworzył dzień, słońce i rośliny, a Agro noc, księżyc i zwierzęta. Sami zostali zrodzeni z jednej Doskonałej Istoty, która podzieliła się na dwoje.
Aurelia odezwała się po dłuższej chwili ciszy.
— No i co było dalej?
— Słucham?
— Jestem ciekawa, nigdy nie słyszałam tej opowieści.
— Co było dalej? — Zaśmiał się. — Razem tworzyli ten świat i niszczyli, gdy tylko widzieli jakieś niedoskonałości. Po pewnym czasie stało się to zbyt wyczerpujące, więc z własnych ciał złożyli pierwszych ludzi i wtopili się w tłum, przybierając ludzką postać. Moc Agro Manah okazała się silniejsza i bardziej wyrazista, przez co po pewnym czasie na świat zaczęli przychodzić ci, których dziś nazywamy poganami. Srebrnoocy, prawdziwe potwory. Zły Duch zobaczył w tym szansę na przejęcie kontroli, a przynajmniej tak głosi jedna z wielu wersji. Inna mówi, że bogowie mieli uczucia, którymi podzielili się z nami, a udając człowieka, Agro Manah pokochał kobietę, co Netza’ah uznał za niedopuszczalne i niebezpieczne. Tak czy siak, historia zawsze kończy się tak samo — Agro Manah zostaje strącony do ciemnej otchłani, otoczony pustką, żalem i nienawiścią, a Netza’ah oddaje ludziom ziemię i znika, opiekując się nimi z góry.
— A co z poganami, których stworzył? Ten Agro Manah — spytała cicho, niepewnie, zastanawiając się nad tym co działo się ostatnio w mieście.
— Zanim został schwytany, Agro przekazał część siebie jednej osobie, ułamek swojej mocy, można by rzec ,,duszy’’. Zrobił to podstępem, wnikając w kobietę, która wierzyła w dobrego ducha i została przez niego naznaczona. Ciemność skryła się tak głęboko, że nawet on nie mógł jej dostrzec. Gdy ta wydała na świat dziecko, stało się ono jednością światła i ciemności, i jako takie okazało się jedynym bytem zdolnym do uwolnienia Agro z otchłani. Widzisz, to dziecko miało sprowadzić coś na miarę sądu ostatecznego, ale minęło sporo czasu, a my nadal tu jesteśmy, więc wniosek jest chyba oczywisty.
Aurelia przyglądała mu się, zachowując pełną powagę. Nie wydawała się być przekonana, że ta historia to tylko bujda.
— Dante, od wieków Zakon mierzy się z siłami, których nikt nie jest w stanie zrozumieć. Dlaczego ta opowieść miałaby być nieprawdą?
— Wiesz ile jest na świecie różnych religii? Różnych bajek? Według niektórych mogłabyś z żaby zrobić księcia.
— Tak, ale Biały Kaznodzieja…
— To wybryk natury, który trzeba zutylizować, póki się nie rozprzestrzenia.
Kobieta wzięła głębszy oddech i wyprostowała się. Wzięła torbę i przerzuciła ją przez ramię, cały czas trzymając dziennik w dłoniach.
— Miałeś zaatakować pierwszą osobę, którą zobaczysz, i dokładnie to zrobiłeś. Ktoś wiedział, że to będzie ona. Nie lekceważ tego, bo nie tylko ty jesteś zagrożony.

***

Dante wrócił do domu, pełen sprzecznych myśli i niepewności. Westchnął głęboko i skierował kroki w stronę swojego gabinetu, w którym chciał się zaszyć na większość wieczoru. Niczego się nie dowiedziałem. KTOŚ to zaplanował, KTOŚ wiedział wszystko z góry. Ech, cały czas jesteśmy w martwym punkcie, a jeden z nas już nie żyje.
Po drodze zaszedł do pokoju Olivii. Widział ją dziś tylko rano, a takich rzeczy nie potrafił sobie wybaczyć. Zapukał do drzwi, ale nie było odzewu. Pewnie śpi.
Tak cicho, jak tylko potrafił, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Żona leżała w łóżku, przykryta kołdrą, a obok jej łóżka paliła się lampka nocna. Zawsze gasiła światło przed snem, ale Dante pomyślał, że mogła po prostu zasnąć w trakcie czytania. Podszedł do łóżka i otulił ją, pochylił się i ucałował jej czoło.
Co to? Czemu jest taka zimna?
Wszystkie okna były zamknięte. Mężczyzna przełknął ślinę, czując jak całe jego ciało drętwieje. Potrząsnął ramieniem Olivii, ale nie obudziła się. Zauważył, że trwała w bezruchu, nie oddychała.
— Olivio! — Odkrył ją i wziął w ramiona. Była blada, a trzymając dłoń na jej plecach poczuł coś lepkiego. Coraz ciężej oddychał, gdy unosił rękę wyżej. To była krew, która ostygła już jakiś czas temu.
Odwrócił ją, cały czas trzymając. Miał przed oczami jedną wielką, krwawą dziurę, która zionęła czernią i czerwienią. Ręce zaczęły mu się trząść, nie mógł się ruszyć. Nie, nie ona! Nie ona, nie moja Olivia, tylko nie…jak to… kto…
— Jesteś w końcu, starcze.
Powoli odwrócił się w stronę drzwi. Drwiący, nieludzki głos należał do mężczyzny, którego widział dziś w parku. Blondyn uśmiechnął się przyjaźnie, wprawiając Dantego tak w szok, jak i we wściekłość. Dostrzegł, że prawa dłoń nieznajomego była cała we krwi i coś w niej trzymał. Wypowiedzenie każdego słowa wymagało od niego szaleńczego wysiłku.
— Ty skurwysynu…. Ty jej to zrobiłeś? Odpowiadaj!
Uśmiech zszedł z twarzy blondyna.
— Tak, ja. Słodko krzyczała, gdy wyrywałem jej to ciepłe serduszko. — Rzucił organ pod nogi Dantego. Uderzył o ziemię z obrzydliwym pluśnięciem, brudząc dywan krwią, która rozprysnęła się dookoła. — Musisz być wściekły, rozumiem to. Ja też nie byłem szczęśliwy, gdy bliżej cię poznałem, Dante…
— Ty jebańcu… — Dante ostrożnie położył ciało żony na łóżku. — Zabiję cię! — Ze zwinnością młodzieńca sięgnął pod łóżko i wyciągnął spod niego pistolet. Nie wahał się ani sekundy, po prostu zaczął strzelać i robił to tak długo, aż skończyła się amunicja. Widział, jak kule trafiają blondyna w ramię, brzuch i głowę, w sam środek czoła. Był tak wściekły, że naciskał spust nawet wtedy, gdy miał już pusty magazynek.
Morderca nadal stał. Przez siłę wystrzałów zrobił krok w tył, ale po chwili wyprostował się i niewzruszony przekręcił kark w bok. Pusty strzał kości wypełnił pomieszczenie.
— To nieładnie z twojej strony… — Mruknął, a skóra na jego policzku zaczęła pękać i odchodzić płatami. Lecące w górę kawałki rozpadały się w proch, ujawniając coraz bardziej poparzone ciało. Gdy otworzył oczy, Dante poczuł zimny dreszcz. Srebrne… to on. To musi być on.
Kule wypadały z jego pokrytego bliznami ciała, nie pozostawiając śladów. Cała prawa strona jego twarzy była jednym wielkim oparzeniem, a od brwi biegła zszyta rana. Na drugiej połowie znajdowała się zdrowa skóra, ale kolejna blizna okrywała policzek i szła w dół, przez większość szyi i całą klatkę piersiową. Dłonie i przedramiona, które wystawały z postrzępionych, białych rękawów, wyglądały podobnie. Kaptur okrywał głowę, rzucając cień na większość twarzy.
— Kim… Nie, CZYM jesteś?
— Jestem tym, co po sobie zostawiłeś. — Uśmiechnął się szeroko. — Kiedyś miałem do ciebie żal i naprawdę cię nienawidziłem. Ale dzięki temu, że mnie zabiłeś, stałem się silniejszy i dostrzegłem prawdę, którą skrywacie w ciemnościach. On nadchodzi, a to jest jego ostrzeżenie. Nie wtrącaj się, twój czas jeszcze nadejdzie. — Niemożliwe… czy to ten dzieciak…? Jakim cudem? Co to za potwór? Ciało Dantego zbuntowało się. Nie mógł się ruszyć i cały drżał, nie będąc w stanie wydusić z siebie nawet słowa. — Ale muszę ci podziękować. Gdyby nie ty, moja siostra nigdy nie byłaby w stanie otworzyć bramy i uwolnić się od słabości.
— Siostra? Ta dziewczynka… Cholera. — Zacisnął dłonie w pięści. — Draniu… Wtedy mi się nie udało, ale teraz…!
Rzucił się na mężczyznę z pięściami, ale był tak szybki, że Dante nawet nie zauważył, gdy ten chwycił go za ramię i rzucił nim o ścianę jak szmacianą lalką.
— Już mówiłem, to ostrzeżenie. Przestań się nami interesować, bo inaczej następny będzie twój syn.
Dante powoli tracił przytomność. Krew kapała z jego czoła na podłogę, nie był w stanie się podnieść. Widział, jak morderca nazywany Białym Kaznodzieją wychodził z sypialni Olivii, jak gdyby nigdy nic, ale jego cień… Jakby nie należał do niego. Był poszarpany, nieludzki, niczym jakieś humanoidalne monstrum.
Czuł się bezsilny. Po jego policzkach spłynęły łzy, a oczy zaszły czernią.

~~~*~~~

Witam po długiej przerwie :) Miało być po szóstym i w ogóle, no, heheszki. Jest po, jakby nie było. Adna— Oto ja. Znów stoję przed Twoim obliczem, żaląc się i mówiąc o rzeczach, które prawdopodobnie nic Cię nie obchodzą. Czy kiedykolwiek Cię to interesowało? Szczerze wątpię… Ech, wybacz moje szorstkie słowa. Ostatnio jestem bardziej… sfrustrowany. Nie widzę sensu w swoich działaniach, w prowadzeniu tej ,,organizacji’’, w byciu tym kim jestem. Och, ile prostsze byłoby życie, gdybym urodził się w innej rodzinie, w innym środowisku. Oczywiście, możesz twierdzić, że mam przecież bogactwo. Dobro materialne, bardzo przydatne w tym świecie. Nie mogę zaprzeczyć, byłaby w tym racja! Ale z drugiej strony… Straciłem wiele. Zbyt wiele. Zyskiwałem pieniądze, a traciłem żonę, nawet syna. On już chyba w ogóle nie widzi we mnie ojca. Jaki w tym wszystkim sens? Widzisz, podporządkowałem całe życie służbie Tobie i Twoim nakazom, a co z tego mam? Nic! Wręcz czuję, że to był błąd. Po prostu wiem, gdzieś w głębi to wiem, że Ciebie tam wcale nie ma. Kiedyś może i byłeś, ale teraz… To wszystko jest bez sensu. Odszedłeś, a my dalej wypełniamy Twoją wolę. Przemy do przodu jak dzieci we mgle, nie widząc żadnej innej alternatywy. To… Zakon, już nie jest tym, czym był kiedyś. I bardzo cię za to przepraszam, ale nie jestem w stanie tego wyprostować. Może ktoś młodszy, o świeżej perspektywie… ale nie ja.

Dante wpatrywał się w swoje buty, siedząc na ławce przed Jego posągiem. Nie był w stanie stwierdzić czy ta rzeźba była w jakikolwiek sposób podobna do prawdziwego Vetosa — boga stworzenia, jedynego prawdziwego kapłana, założyciela pierwszego zakonu. Prawda była taka, że nikt nie wiedział, czy on w ogóle miał jakąkolwiek formę. W końcu był bogiem, prawda?
Dante objął rolę Wielkiego Mistrza, czyli przewodnika Zakonu, już w młodym wieku. Jego ojciec zmarł, pozostawiając go jako jedynego spadkobiercę, więc nie mógł odmówić. Czy tego chciał? Nie. Czy czuł obowiązek przejęcia obowiązków ojca? Tak, choć sam nie wiedział dlaczego.
Jeszcze przed narodzinami Vincenta widział sens w działaniach Zakonu, wiedział czego chce i jak ma to osiągnąć. Teraz już niczego nie był pewien, a najmniej tego, czy Zakon w ogóle ma jeszcze jakiś cel. Ostatniego poganina zabił osobiście, dokonując tym czynem nieodwracalnych zmian we własnej duszy. Ten chłopak był tylko dzieckiem, a jednak Dante był tak przekonany o słuszności swych działań, że spalił go żywcem. Do dziś dnia dręczyły go wspomnienia i wyrzuty sumienia, choć nigdy wcześniej nie wykazywał się taką empatią, wobec nikogo. Nigdy.
Być może czas odejść i poczekać, aż młodzi pozabijają się dla władzy czy jakiejś innej bzdury. Wtedy ta organizacja umrze śmiercią naturalną. Ech, już nawet nie mamy z kim walczyć…
— Witaj Dante. Przeszkadzam ci?
Nawet się nie zorientował, że ktoś wszedł do pomieszczenia. Gdyby nie ćwiczone przez lata opanowanie, prawdopodobnie podskoczyłby, a może nawet krzyknął, ale już od dawna nie miał takich rzeczy w zwyczaju.
— Ależ skąd, Magnusie. Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
Niespodziewany gość usiadł obok Dantego. Spojrzał na posąg i spuścił wzrok, jakby patrzenie na jego oblicze było zakazane.
— To zależy. Panna Sorgman miała zostać maksymalnie tydzień, a tu już dobija trzeci. Po jej wyjeździe mieliśmy zorganizować spotkanie, ale jakoś nie wyglądasz na zbyt przejętego obowiązkami. Mylę się? — ton Magnusa wskazywał na co najmniej poirytowanie, ale nie zaimponował tym Dantemu. W lodowatych oczach Magnusa rozpalił się jakiś ogień, ale szybko go opanował, natychmiast się uspokajając. Dante odwrócił się w jego stronę.
— Tak, dobija trzeci tydzień, mamy zamieszki w mieście, przez które panna Sorgman nie może opuścić miasta, a ty nadal nie przekazałeś mi żadnych wieści na ten temat. Dobrze wiesz, że nie mogę się tam pojawić osobiście.
— O to się nie martw. Starałem się działać po cichu i najwyraźniej mi to wyszło, skoro nic nie wiesz. — Zapadła między nimi cisza głośniejsza niż krzyk. Dante domyślał się tego, co Magnus mu powie, i nie był zadowolony, ale musiał przyznać, że ten człowiek znał się na swoim fachu.  Spojrzał na niego wymownie. — Zebrałem kilku zaufanych ludzi. Do tych najbardziej walecznych uczestników przyszliśmy w nocy. Nie mogło być żadnych świadków, więc ich żony i dzieci również… dopilnowaliśmy. Inni otrzymali wyraźny sygnał, więc się wycofali. Wiedzą też, że nie warto się więcej wychylać z takimi pomysłami.
— Nie musiałeś zabijać WSZYSTKICH. Dzieci nie były tu niczemu winne… — syknął niezadowolony. Nie tolerował takich aktów samowolki, ale teraz już było za późno. Będzie musiał pomyśleć o konsekwencjach dla Magnusa, bo najwyraźniej zapomniał kto tu rządzi.
— Wiedziałem, że ci się to nie spodoba, ale zrobiłem dokładnie to, co musiałem. Od tego jestem.
— To nie wygląda dobrze… — Westchnął ciężko wypowiadając te słowa, od razu pocierając dłonią czoło. — Czyli zagrożenie zostało zażegnane, tak?
— Konflikt wygasa. Jeszcze kilka dni i nikt nie odważy się podnieść głowy znad rynsztoka. — Dante nie skomentował jego wypowiedzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ludźmi biednymi nie należy gardzić, bo stanowią zbyt dużą część społeczeństwa, ale należy mieć do nich dystans. Magnus najwidoczniej miał inne zdanie na ten temat. — Mam coś, co cię zaciekawi. W tej sprawie współpracowałem z Aurelią.
Aurelia, no niemożliwe — pomyślał, niedowierzając w dobre zamiary panny Dove. Pewnie zepchnęłaby mnie ze schodów, gdyby tylko mogła.
— Co ty nie powiesz... Można wiedzieć w jakiej?
— Wybuch w Pałacu Narad.
Zimny dreszcz przebiegł po karku Dantego. Na samo wspomnienie tego wydarzenia zrobiło mu się niedobrze. Pamiętał tylko jakieś urywki, niespójne fragmenty samego spotkania Rady, krzyki, krew, ból i gniew. Nie potrafił skleić całego wieczoru w całość, ale musiał przyznać sam przed sobą, że tego nie chciał, choć było to konieczne. On przeżył, ale dlaczego? Ślepy los? Precyzyjnie zaplanowany atak? Do dziś nie potrafił odpowiedzieć.
— Długo jeszcze będziesz trzymał mnie w niepewności? Tam zginęło wielu moich przyjaciół, Magnusie, twoich również.
— Owszem. Nie jestem w stanie powiedzieć ci kto to zrobił, ale ustaliłem kilka faktów. Cała akcja była zaplanowana. Tuż przed eksplozją ktoś opuścił budynek, w pośpiechu. Tego człowieka nie widziano ani wcześniej, ani później, jakby zapadł się pod ziemię. Było kilku świadków, nikt go nie zna. Człowiek tajemnica. Żeby wejść do środka trzeba być członkiem rady albo mieć przepustkę, a po nim nie został nawet ślad. Niestety, nie wiem jak mógł tak po prostu wejść frontowymi drzwiami i wyjść.
— Kim są ci twoi świadkowie? Ktoś wiarygodny? — Dante nie był przekonany. Pałac zawsze był strzeżony, w dzień i w nocy. Każdy pracownik znał wszystkich odwiedzających, a nowe twarze zawsze były spisywane.
— Bardzo, ale to nieistotne. Przejdźmy dalej. Tuż przed tym, jak poszedłeś na spotkanie Rady… pamiętasz cokolwiek?
Dante musiał przemyśleć swoją odpowiedź. Coś pamiętał, ale niezbyt wiele. Za mało, żeby było to w jakiś sposób pomocne.
— Zjawiłem się tam przed czasem. Wypiłem herbatę, inni zaczęli przychodzić, weszliśmy do sali i… nie wiem. Nie pamiętam więcej. Tylko jakieś pojedyncze rzeczy, ale to już po eksplozji.
— Ktoś zrobił ci herbatę, czy parzyłeś ją sam? — Magnus wbijał w niego swoje zimne, błękitne spojrzenie. Dante zaczynał czuć się niczym podejrzany na przesłuchaniu.
— Sekretarka — powiedział bez dłuższego namysłu. — To była…
Nagle zbladł. Jakim cudem nie zwrócił na to uwagi? Przecież to była ona! Ale nie, nie i jeszcze raz NIE, to niemożliwe, był tego pewien.
— Kto? No wyduś to z siebie!
— Marion Seynor.

***

Słońce przyjemnie otulało jego pomarszczoną twarz, a wiatr koił i nadawał powietrzu świeżości. Uwielbiał takie momenty w ciągu dnia, szczególnie popołudnia, gdy nie musiał nigdzie być, gdzieś pędzić i udawać zainteresowanie sprawami, które tak naprawdę nie były dla niego istotne. Są ważne dla tych, którzy mi podlegają, ale ja już nie czuję się za to tak odpowiedzialny, jak kiedyś. Ciekawe, co się zmieniło. Pewnie ja. Stary grzyb.
Zaśmiał się cicho. I pomyśleć, że Vincent pewnie tak o nim myślał, ale z szacunku, czy może ze strachu, nigdy mu tego nie powiedział.
Dostrzegł młodego mężczyznę, który mu się przyglądał. Stał oparty o altanę, lecz był zbyt daleko, by mógł dostrzec szczegóły. Dante odniósł wrażenie, że skądś go zna, ale nie miał szans myśleć o tym dłużej, bo chłopak jakby się speszył, po czym odszedł.
Zawiesił spojrzenie na grupie muzykantów, którzy siedzieli w cieniu starej lipy, grając smętne piosenki dla zakochanych. Kiedyś zapłaciłem za taki koncert pod oknem Olivii. Nic dziwnego, że śpiewak dostał butem od jej ojca. Zespół składał się z samych młodych ludzi, którzy w ten sposób dorabiali. Dante nie wiedział z jakiej warstwy społecznej mogli pochodzić. Byli ubrani skromnie, ale przyzwoicie, sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie mieli żadnych problemów — spokojni, wyluzowani, szczęśliwi.
Ktoś dosiadł się do niego, zakłócając spokój i rozmyślania. Gdy tylko usłyszał ten irytujący, choć tak znajomy głos, odwrócił się w stronę rozmówcy.
— Siedzą tu całe dnie i męczą wszystkich tymi swoimi smutami — powiedziała Aurelia, śmiejąc się pod nosem.
— Niektórzy uważają to za romantyczne.
— Bezcelowe sentymenty.
Co za bezmózgi młot — pomyślał i spojrzał przed siebie. Były takie momenty w jego życiu, takie jak ten chociażby, kiedy poważnie zastanawiał się nad słusznością i logiką pewnych decyzji, które podjął. Przyjęcie do Zakonu Aurelii było jednym z nich.
— Ponoć masz coś dla mnie. Magnus nie powiedział mi dokładnie co, ale wymaga to rozmowy w cztery oczy.
— Owszem, Dante. — Doskonale wiedział, że ten nacisk na jego imię miał mu pokazać, że nie widzi w nim Mistrza Zakonu. —Jakbyś miał czekać na wyniki z naszej cudownej służby zdrowia, to prędzej doczekałbyś śmierci. Razem z kuzynem przeprowadziliśmy własne badania i dowiedzieliśmy się dlaczego zachowywałeś się tak… niestosownie.
Niestosownie — pomyślał, przedrzeźniając przy tym kobietę. Czasami, zazwyczaj w nocy, przypominał sobie tamten wieczór i szczerze żałował tego, co zrobił pannie Sorgman. Sam nie był w stanie powiedzieć dlaczego, po co, jak do tego doszło i czy w ogóle miał jakąś motywację. Od tamtego czasu unikał wszelkich spotkań z nią, ponieważ nie wiedział jak ma spojrzeć jej w oczy. Co mógł powiedzieć? Wybacz, że prawie cię udusiłem, nie chciałem ? Wiem, że mieliśmy omawiać poprawę stosunków i takich tam, ale tak wyszło ?
— Kontynuuj — zachęcił tak uprzejmie, jak tylko potrafił.
Aurelia uśmiechnęła się i przybrała postawę niczym paw w okresie godowym. Musiała być z siebie bardzo dumna.
— Dzięki wiedzy, którą przez te wszystkie lata zgromadził Zakon, udało nam się bardzo dokładnie przyjrzeć twojej krwi. Nie wiem konkretnie co ci podano, ale jednym ze składników była roślina, która rośnie na pobliskich bagnach. TYLKO na tych bagnach, nigdzie więcej jej nie widziano. Nie jest zbyt popularna, ale w księgach znalazłam wzmiankę o tym, że używały jej lokalne wiedźmy, a konkretnie jeden ród, czyli Rotrett.
— Ten ród wymarł, Aurelio.
— Ponoć tak — powiedziała tajemniczo. — Ale tego nie możemy być pewni, Dante, bo te czarownice nie były jakimiś wioskowymi guślarkami, tylko potężnymi wiedźmami. Ponoć podążały raczej mrocznymi ścieżkami, jeśli nie powiedzieć bardzo mrocznymi. Według mnie ktoś dokładnie sobie to wszystko zaplanował, ale nie rozumiem dlaczego miałeś zaatakować akurat Sorgman. Ale skoro już omawiamy ród Rotrett… — Sięgnęła do niewielkiej torby, którą ze sobą przyniosła, wyjmując z niej dość zdezelowany dziennik. Otworzyła go w miejscu, w którym włożony był kawałek czerwonego sznurka. — Agro Manah. Mówi ci to coś?
— Tak… — Dał sobie chwilę na zastanowienie. — To stare imię bożka, którego czczono w Hedensarze. Ród wiedźm Rotrett przybył tutaj z tamtejszych ziem, więc przyniosły też wiarę. Składały ofiary Agro Manah, prosząc o łaskę i błogosławieństwo, a w szczególności o siłę i odwet na wrogach, powodzenie w bitwach i tak dalej. A co?
— Bo to, i jeszcze Netza’ah, dość często pojawia się na marginesach, ale wszystkie dopiski tyczące się akurat tych dwóch nazw są pisane w jakimś języku, którego nie mogę zidentyfikować.
— Nikt już nie może go rozpoznać, a tym bardziej przetłumaczyć. Ten dziennik jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, w której się jeszcze uchował, bo cała reszta — jeśli wierzyć w legendy i opowieści — została zniszczona, gdy Hedensar przechodził Krwawą Rewolucję, prawie tysiąc lat temu. Netza’ah to ponoć odpowiednik naszego Vetosa, dobry duch, opiekun, a Agro Manah to jego przeciwieństwo, zły duch, bożek ciemności i innych bzdur. Ponoć razem tworzyli nasz świat, Netza’ah stworzył dzień, słońce i rośliny, a Agro noc, księżyc i zwierzęta. Sami zostali zrodzeni z jednej Doskonałej Istoty, która podzieliła się na dwoje.
Aurelia odezwała się po dłuższej chwili ciszy.
— No i co było dalej?
— Słucham?
— Jestem ciekawa, nigdy nie słyszałam tej opowieści.
— Co było dalej? — Zaśmiał się. — Razem tworzyli ten świat i niszczyli, gdy tylko widzieli jakieś niedoskonałości. Po pewnym czasie stało się to zbyt wyczerpujące, więc z własnych ciał złożyli pierwszych ludzi i wtopili się w tłum, przybierając ludzką postać. Moc Agro Manah okazała się silniejsza i bardziej wyrazista, przez co po pewnym czasie na świat zaczęli przychodzić ci, których dziś nazywamy poganami. Srebrnoocy, prawdziwe potwory. Zły Duch zobaczył w tym szansę na przejęcie kontroli, a przynajmniej tak głosi jedna z wielu wersji. Inna mówi, że bogowie mieli uczucia, którymi podzielili się z nami, a udając człowieka, Agro Manah pokochał kobietę, co Netza’ah uznał za niedopuszczalne i niebezpieczne. Tak czy siak, historia zawsze kończy się tak samo — Agro Manah zostaje strącony do ciemnej otchłani, otoczony pustką, żalem i nienawiścią, a Netza’ah oddaje ludziom ziemię i znika, opiekując się nimi z góry.
— A co z poganami, których stworzył? Ten Agro Manah — spytała cicho, niepewnie, zastanawiając się nad tym co działo się ostatnio w mieście.
— Zanim został schwytany, Agro przekazał część siebie jednej osobie, ułamek swojej mocy, można by rzec ,,duszy’’. Zrobił to podstępem, wnikając w kobietę, która wierzyła w dobrego ducha i została przez niego naznaczona. Ciemność skryła się tak głęboko, że nawet on nie mógł jej dostrzec. Gdy ta wydała na świat dziecko, stało się ono jednością światła i ciemności, i jako takie okazało się jedynym bytem zdolnym do uwolnienia Agro z otchłani. Widzisz, to dziecko miało sprowadzić coś na miarę sądu ostatecznego, ale minęło sporo czasu, a my nadal tu jesteśmy, więc wniosek jest chyba oczywisty.
Aurelia przyglądała mu się, zachowując pełną powagę. Nie wydawała się być przekonana, że ta historia to tylko bujda.
— Dante, od wieków Zakon mierzy się z siłami, których nikt nie jest w stanie zrozumieć. Dlaczego ta opowieść miałaby być nieprawdą?
— Wiesz ile jest na świecie różnych religii? Różnych bajek? Według niektórych mogłabyś z żaby zrobić księcia.
— Tak, ale Biały Kaznodzieja…
— To wybryk natury, który trzeba zutylizować, póki się nie rozprzestrzenia.
Kobieta wzięła głębszy oddech i wyprostowała się. Wzięła torbę i przerzuciła ją przez ramię, cały czas trzymając dziennik w dłoniach.
— Miałeś zaatakować pierwszą osobę, którą zobaczysz, i dokładnie to zrobiłeś. Ktoś wiedział, że to będzie ona. Nie lekceważ tego, bo nie tylko ty jesteś zagrożony.

***

Dante wrócił do domu, pełen sprzecznych myśli i niepewności. Westchnął głęboko i skierował kroki w stronę swojego gabinetu, w którym chciał się zaszyć na większość wieczoru. Niczego się nie dowiedziałem. KTOŚ to zaplanował, KTOŚ wiedział wszystko z góry. Ech, cały czas jesteśmy w martwym punkcie, a jeden z nas już nie żyje.
Po drodze zaszedł do pokoju Olivii. Widział ją dziś tylko rano, a takich rzeczy nie potrafił sobie wybaczyć. Zapukał do drzwi, ale nie było odzewu. Pewnie śpi.
Tak cicho, jak tylko potrafił, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Żona leżała w łóżku, przykryta kołdrą, a obok jej łóżka paliła się lampka nocna. Zawsze gasiła światło przed snem, ale Dante pomyślał, że mogła po prostu zasnąć w trakcie czytania. Podszedł do łóżka i otulił ją, pochylił się i ucałował jej czoło.
Co to? Czemu jest taka zimna?
Wszystkie okna były zamknięte. Mężczyzna przełknął ślinę, czując jak całe jego ciało drętwieje. Potrząsnął ramieniem Olivii, ale nie obudziła się. Zauważył, że trwała w bezruchu, nie oddychała.
— Olivio! — Odkrył ją i wziął w ramiona. Była blada, a trzymając dłoń na jej plecach poczuł coś lepkiego. Coraz ciężej oddychał, gdy unosił rękę wyżej. To była krew, która ostygła już jakiś czas temu.
Odwrócił ją, cały czas trzymając. Miał przed oczami jedną wielką, krwawą dziurę, która zionęła czernią i czerwienią. Ręce zaczęły mu się trząść, nie mógł się ruszyć. Nie, nie ona! Nie ona, nie moja Olivia, tylko nie…jak to… kto…
— Jesteś w końcu, starcze.
Powoli odwrócił się w stronę drzwi. Drwiący, nieludzki głos należał do mężczyzny, którego widział dziś w parku. Blondyn uśmiechnął się przyjaźnie, wprawiając Dantego tak w szok, jak i we wściekłość. Dostrzegł, że prawa dłoń nieznajomego była cała we krwi i coś w niej trzymał. Wypowiedzenie każdego słowa wymagało od niego szaleńczego wysiłku.
— Ty skurwysynu…. Ty jej to zrobiłeś? Odpowiadaj!
Uśmiech zszedł z twarzy blondyna.
— Tak, ja. Słodko krzyczała, gdy wyrywałem jej to ciepłe serduszko. — Rzucił organ pod nogi Dantego. Uderzył o ziemię z obrzydliwym pluśnięciem, brudząc dywan krwią, która rozprysnęła się dookoła. — Musisz być wściekły, rozumiem to. Ja też nie byłem szczęśliwy, gdy bliżej cię poznałem, Dante…
— Ty jebańcu… — Dante ostrożnie położył ciało żony na łóżku. — Zabiję cię! — Ze zwinnością młodzieńca sięgnął pod łóżko i wyciągnął spod niego pistolet. Nie wahał się ani sekundy, po prostu zaczął strzelać i robił to tak długo, aż skończyła się amunicja. Widział, jak kule trafiają blondyna w ramię, brzuch i głowę, w sam środek czoła. Był tak wściekły, że naciskał spust nawet wtedy, gdy miał już pusty magazynek.
Morderca nadal stał. Przez siłę wystrzałów zrobił krok w tył, ale po chwili wyprostował się i niewzruszony przekręcił kark w bok. Pusty strzał kości wypełnił pomieszczenie.
— To nieładnie z twojej strony… — Mruknął, a skóra na jego policzku zaczęła pękać i odchodzić płatami. Lecące w górę kawałki rozpadały się w proch, ujawniając coraz bardziej poparzone ciało. Gdy otworzył oczy, Dante poczuł zimny dreszcz. Srebrne… to on. To musi być on.
Kule wypadały z jego pokrytego bliznami ciała, nie pozostawiając śladów. Cała prawa strona jego twarzy była jednym wielkim oparzeniem, a od brwi biegła zszyta rana. Na drugiej połowie znajdowała się zdrowa skóra, ale kolejna blizna okrywała policzek i szła w dół, przez większość szyi i całą klatkę piersiową. Dłonie i przedramiona, które wystawały z postrzępionych, białych rękawów, wyglądały podobnie. Kaptur okrywał głowę, rzucając cień na większość twarzy.
— Kim… Nie, CZYM jesteś?
— Jestem tym, co po sobie zostawiłeś. — Uśmiechnął się szeroko. — Kiedyś miałem do ciebie żal i naprawdę cię nienawidziłem. Ale dzięki temu, że mnie zabiłeś, stałem się silniejszy i dostrzegłem prawdę, którą skrywacie w ciemnościach. On nadchodzi, a to jest jego ostrzeżenie. Nie wtrącaj się, twój czas jeszcze nadejdzie. — Niemożliwe… czy to ten dzieciak…? Jakim cudem? Co to za potwór? Ciało Dantego zbuntowało się. Nie mógł się ruszyć i cały drżał, nie będąc w stanie wydusić z siebie nawet słowa. — Ale muszę ci podziękować. Gdyby nie ty, moja siostra nigdy nie byłaby w stanie otworzyć bramy i uwolnić się od słabości.
— Siostra? Ta dziewczynka… Cholera. — Zacisnął dłonie w pięści. — Draniu… Wtedy mi się nie udało, ale teraz…!
Rzucił się na mężczyznę z pięściami, ale był tak szybki, że Dante nawet nie zauważył, gdy ten chwycił go za ramię i rzucił nim o ścianę jak szmacianą lalką.
— Już mówiłem, to ostrzeżenie. Przestań się nami interesować, bo inaczej następny będzie twój syn.
Dante powoli tracił przytomność. Krew kapała z jego czoła na podłogę, nie był w stanie się podnieść. Widział, jak morderca nazywany Białym Kaznodzieją wychodził z sypialni Olivii, jak gdyby nigdy nic, ale jego cień… Jakby nie należał do niego. Był poszarpany, nieludzki, niczym jakieś humanoidalne monstrum.
Czuł się bezsilny. Po jego policzkach spłynęły łzy, a oczy zaszły czernią.

~~~*~~~

Witam dzieciaczki :) Adna  wybacz, ale miało być po szóstym i jest po szóstym :D 
Nie bardzo mogłam sprawdzić rozdział pod względem poprawności, więc proszę o wyrozumiałość :3 Mam nadzieję, że wyszło to znośnie i fabularnie jest ok. Pisanie ostatniej sceny sprawiło mi naprawdę dużo radości, a że to brzmi bardzo makabrycznie to ja już sobie pójdę, ten tego...