— Oto ja. Znów stoję przed Twoim obliczem,
żaląc się i mówiąc o rzeczach, które prawdopodobnie nic Cię nie obchodzą. Czy
kiedykolwiek Cię to interesowało? Szczerze wątpię… Ech, wybacz moje szorstkie
słowa. Ostatnio jestem bardziej… sfrustrowany. Nie widzę sensu w swoich
działaniach, w prowadzeniu tej ,,organizacji’’, w byciu tym kim jestem. Och,
ile prostsze byłoby życie, gdybym urodził się w innej rodzinie, w innym
środowisku. Oczywiście, możesz twierdzić, że mam przecież bogactwo. Dobro
materialne, bardzo przydatne w tym świecie. Nie mogę zaprzeczyć, byłaby w tym
racja! Ale z drugiej strony… Straciłem wiele. Zbyt wiele. Zyskiwałem pieniądze,
a traciłem żonę, nawet syna. On już chyba w ogóle nie widzi we mnie ojca. Jaki
w tym wszystkim sens? Widzisz, podporządkowałem całe życie służbie Tobie i Twoim
nakazom, a co z tego mam? Nic! Wręcz czuję, że to był błąd. Po prostu wiem,
gdzieś w głębi to wiem, że Ciebie tam wcale nie ma. Kiedyś może i byłeś, ale
teraz… To wszystko jest bez sensu. Odszedłeś, a my dalej wypełniamy Twoją wolę.
Przemy do przodu jak dzieci we mgle, nie widząc żadnej innej alternatywy. To…
Zakon, już nie jest tym, czym był kiedyś. I bardzo cię za to przepraszam, ale
nie jestem w stanie tego wyprostować. Może ktoś młodszy, o świeżej
perspektywie… ale nie ja.
Dante wpatrywał się w swoje buty, siedząc na
ławce przed Jego posągiem. Nie był w stanie stwierdzić czy ta rzeźba była w
jakikolwiek sposób podobna do prawdziwego Vetosa — boga stworzenia, jedynego
prawdziwego kapłana, założyciela pierwszego zakonu. Prawda była taka, że nikt
nie wiedział, czy on w ogóle miał jakąkolwiek formę. W końcu był bogiem,
prawda?
Dante objął rolę Wielkiego Mistrza, czyli
przewodnika Zakonu, już w młodym wieku. Jego ojciec zmarł, pozostawiając go
jako jedynego spadkobiercę, więc nie mógł odmówić. Czy tego chciał? Nie. Czy
czuł obowiązek przejęcia obowiązków ojca? Tak, choć sam nie wiedział dlaczego.
Jeszcze przed narodzinami Vincenta widział
sens w działaniach Zakonu, wiedział czego chce i jak ma to osiągnąć. Teraz już
niczego nie był pewien, a najmniej tego, czy Zakon w ogóle ma jeszcze jakiś cel.
Ostatniego poganina zabił osobiście, dokonując tym czynem nieodwracalnych zmian
we własnej duszy. Ten chłopak był tylko dzieckiem, a jednak Dante był tak
przekonany o słuszności swych działań, że spalił go żywcem. Do dziś dnia
dręczyły go wspomnienia i wyrzuty sumienia, choć nigdy wcześniej nie wykazywał
się taką empatią, wobec nikogo. Nigdy.
Być może czas odejść i poczekać, aż
młodzi pozabijają się dla władzy czy jakiejś innej bzdury. Wtedy ta organizacja
umrze śmiercią naturalną. Ech, już nawet nie mamy z kim walczyć…
— Witaj Dante. Przeszkadzam ci?
Nawet się nie zorientował, że ktoś wszedł do
pomieszczenia. Gdyby nie ćwiczone przez lata opanowanie, prawdopodobnie
podskoczyłby, a może nawet krzyknął, ale już od dawna nie miał takich rzeczy w
zwyczaju.
— Ależ skąd, Magnusie. Dawno się nie
widzieliśmy, prawda?
Niespodziewany gość usiadł obok Dantego.
Spojrzał na posąg i spuścił wzrok, jakby patrzenie na jego oblicze było
zakazane.
— To zależy. Panna Sorgman miała zostać
maksymalnie tydzień, a tu już dobija trzeci. Po jej wyjeździe mieliśmy
zorganizować spotkanie, ale jakoś nie wyglądasz na zbyt przejętego obowiązkami.
Mylę się? — ton Magnusa wskazywał na co najmniej poirytowanie, ale nie
zaimponował tym Dantemu. W lodowatych oczach Magnusa rozpalił się jakiś ogień,
ale szybko go opanował, natychmiast się uspokajając. Dante odwrócił się w jego
stronę.
— Tak, dobija trzeci tydzień, mamy zamieszki w
mieście, przez które panna Sorgman nie może opuścić miasta, a ty nadal nie
przekazałeś mi żadnych wieści na ten temat. Dobrze wiesz, że nie mogę się tam
pojawić osobiście.
— O to się nie martw. Starałem się działać po
cichu i najwyraźniej mi to wyszło, skoro nic nie wiesz. — Zapadła między nimi
cisza głośniejsza niż krzyk. Dante domyślał się tego, co Magnus mu powie, i nie
był zadowolony, ale musiał przyznać, że ten człowiek znał się na swoim
fachu. Spojrzał na niego wymownie. —
Zebrałem kilku zaufanych ludzi. Do tych najbardziej walecznych uczestników
przyszliśmy w nocy. Nie mogło być żadnych świadków, więc ich żony i dzieci
również… dopilnowaliśmy. Inni otrzymali wyraźny sygnał, więc się wycofali.
Wiedzą też, że nie warto się więcej wychylać z takimi pomysłami.
— Nie musiałeś zabijać WSZYSTKICH. Dzieci nie
były tu niczemu winne… — syknął niezadowolony. Nie tolerował takich aktów
samowolki, ale teraz już było za późno. Będzie musiał pomyśleć o konsekwencjach
dla Magnusa, bo najwyraźniej zapomniał kto tu rządzi.
— Wiedziałem, że ci się to nie spodoba, ale
zrobiłem dokładnie to, co musiałem. Od tego jestem.
— To nie wygląda dobrze… — Westchnął ciężko
wypowiadając te słowa, od razu pocierając dłonią czoło. — Czyli zagrożenie
zostało zażegnane, tak?
— Konflikt wygasa. Jeszcze kilka dni i nikt
nie odważy się podnieść głowy znad rynsztoka. — Dante nie skomentował jego
wypowiedzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ludźmi biednymi nie należy
gardzić, bo stanowią zbyt dużą część społeczeństwa, ale należy mieć do nich
dystans. Magnus najwidoczniej miał inne zdanie na ten temat. — Mam coś, co cię
zaciekawi. W tej sprawie współpracowałem z Aurelią.
Aurelia, no niemożliwe — pomyślał, niedowierzając w dobre zamiary panny
Dove. Pewnie zepchnęłaby mnie ze schodów,
gdyby tylko mogła.
— Co ty nie powiesz... Można wiedzieć w
jakiej?
— Wybuch w Pałacu Narad.
Zimny dreszcz przebiegł po karku Dantego. Na
samo wspomnienie tego wydarzenia zrobiło mu się niedobrze. Pamiętał tylko
jakieś urywki, niespójne fragmenty samego spotkania Rady, krzyki, krew, ból i
gniew. Nie potrafił skleić całego wieczoru w całość, ale musiał przyznać sam
przed sobą, że tego nie chciał, choć było to konieczne. On przeżył, ale
dlaczego? Ślepy los? Precyzyjnie zaplanowany atak? Do dziś nie potrafił
odpowiedzieć.
— Długo jeszcze będziesz trzymał mnie w
niepewności? Tam zginęło wielu moich przyjaciół, Magnusie, twoich również.
— Owszem. Nie jestem w stanie powiedzieć ci
kto to zrobił, ale ustaliłem kilka faktów. Cała akcja była zaplanowana. Tuż
przed eksplozją ktoś opuścił budynek, w pośpiechu. Tego człowieka nie widziano
ani wcześniej, ani później, jakby zapadł się pod ziemię. Było kilku świadków,
nikt go nie zna. Człowiek tajemnica. Żeby wejść do środka trzeba być członkiem
rady albo mieć przepustkę, a po nim nie został nawet ślad. Niestety, nie wiem
jak mógł tak po prostu wejść frontowymi drzwiami i wyjść.
— Kim są ci twoi świadkowie? Ktoś wiarygodny?
— Dante nie był przekonany. Pałac zawsze był strzeżony, w dzień i w nocy. Każdy
pracownik znał wszystkich odwiedzających, a nowe twarze zawsze były spisywane.
— Bardzo, ale to nieistotne. Przejdźmy dalej.
Tuż przed tym, jak poszedłeś na spotkanie Rady… pamiętasz cokolwiek?
Dante musiał przemyśleć swoją odpowiedź. Coś
pamiętał, ale niezbyt wiele. Za mało, żeby było to w jakiś sposób pomocne.
— Zjawiłem się tam przed czasem. Wypiłem
herbatę, inni zaczęli przychodzić, weszliśmy do sali i… nie wiem. Nie pamiętam
więcej. Tylko jakieś pojedyncze rzeczy, ale to już po eksplozji.
— Ktoś zrobił ci herbatę, czy parzyłeś ją sam?
— Magnus wbijał w niego swoje zimne, błękitne spojrzenie. Dante zaczynał czuć
się niczym podejrzany na przesłuchaniu.
— Sekretarka — powiedział bez dłuższego
namysłu. — To była…
Nagle zbladł. Jakim cudem nie zwrócił na to
uwagi? Przecież to była ona! Ale nie, nie i jeszcze raz NIE, to niemożliwe, był
tego pewien.
— Kto? No wyduś to z siebie!
— Marion Seynor.
***
Słońce przyjemnie otulało jego pomarszczoną
twarz, a wiatr koił i nadawał powietrzu świeżości. Uwielbiał takie momenty w
ciągu dnia, szczególnie popołudnia, gdy nie musiał nigdzie być, gdzieś pędzić i
udawać zainteresowanie sprawami, które tak naprawdę nie były dla niego istotne.
Są ważne dla tych, którzy mi podlegają,
ale ja już nie czuję się za to tak odpowiedzialny, jak kiedyś. Ciekawe, co się
zmieniło. Pewnie ja. Stary grzyb.
Zaśmiał się cicho. I pomyśleć, że Vincent
pewnie tak o nim myślał, ale z szacunku, czy może ze strachu, nigdy mu tego nie
powiedział.
Dostrzegł młodego mężczyznę, który mu się
przyglądał. Stał oparty o altanę, lecz był zbyt daleko, by mógł dostrzec
szczegóły. Dante odniósł wrażenie, że skądś go zna, ale nie miał szans myśleć o
tym dłużej, bo chłopak jakby się speszył, po czym odszedł.
Zawiesił spojrzenie na grupie muzykantów,
którzy siedzieli w cieniu starej lipy, grając smętne piosenki dla zakochanych. Kiedyś zapłaciłem za taki koncert pod oknem
Olivii. Nic dziwnego, że śpiewak dostał butem od jej ojca. Zespół składał
się z samych młodych ludzi, którzy w ten sposób dorabiali. Dante nie wiedział z
jakiej warstwy społecznej mogli pochodzić. Byli ubrani skromnie, ale
przyzwoicie, sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie mieli żadnych problemów —
spokojni, wyluzowani, szczęśliwi.
Ktoś dosiadł się do niego, zakłócając spokój i
rozmyślania. Gdy tylko usłyszał ten irytujący, choć tak znajomy głos, odwrócił
się w stronę rozmówcy.
— Siedzą tu całe dnie i męczą wszystkich tymi
swoimi smutami — powiedziała Aurelia, śmiejąc się pod nosem.
— Niektórzy uważają to za romantyczne.
— Bezcelowe sentymenty.
Co za bezmózgi młot — pomyślał i spojrzał przed siebie. Były takie
momenty w jego życiu, takie jak ten chociażby, kiedy poważnie zastanawiał się
nad słusznością i logiką pewnych decyzji, które podjął. Przyjęcie do Zakonu
Aurelii było jednym z nich.
— Ponoć masz coś dla mnie. Magnus nie powiedział
mi dokładnie co, ale wymaga to rozmowy w cztery oczy.
— Owszem, Dante. — Doskonale wiedział, że ten
nacisk na jego imię miał mu pokazać, że nie widzi w nim Mistrza Zakonu. —Jakbyś
miał czekać na wyniki z naszej cudownej służby zdrowia, to prędzej doczekałbyś
śmierci. Razem z kuzynem przeprowadziliśmy własne badania i dowiedzieliśmy się
dlaczego zachowywałeś się tak… niestosownie.
Niestosownie — pomyślał, przedrzeźniając przy tym kobietę.
Czasami, zazwyczaj w nocy, przypominał sobie tamten wieczór i szczerze żałował
tego, co zrobił pannie Sorgman. Sam nie był w stanie powiedzieć dlaczego, po
co, jak do tego doszło i czy w ogóle miał jakąś motywację. Od tamtego czasu
unikał wszelkich spotkań z nią, ponieważ nie wiedział jak ma spojrzeć jej w
oczy. Co mógł powiedzieć? Wybacz, że
prawie cię udusiłem, nie chciałem ? Wiem,
że mieliśmy omawiać poprawę stosunków i takich tam, ale tak wyszło ?
— Kontynuuj — zachęcił tak uprzejmie, jak
tylko potrafił.
Aurelia uśmiechnęła się i przybrała postawę
niczym paw w okresie godowym. Musiała być z siebie bardzo dumna.
— Dzięki wiedzy, którą przez te wszystkie lata
zgromadził Zakon, udało nam się bardzo dokładnie przyjrzeć twojej krwi. Nie
wiem konkretnie co ci podano, ale jednym ze składników była roślina, która
rośnie na pobliskich bagnach. TYLKO na tych bagnach, nigdzie więcej jej nie
widziano. Nie jest zbyt popularna, ale w księgach znalazłam wzmiankę o tym, że
używały jej lokalne wiedźmy, a konkretnie jeden ród, czyli Rotrett.
— Ten ród wymarł, Aurelio.
— Ponoć tak — powiedziała tajemniczo. — Ale
tego nie możemy być pewni, Dante, bo te czarownice nie były jakimiś wioskowymi
guślarkami, tylko potężnymi wiedźmami. Ponoć podążały raczej mrocznymi
ścieżkami, jeśli nie powiedzieć bardzo mrocznymi. Według mnie ktoś dokładnie
sobie to wszystko zaplanował, ale nie rozumiem dlaczego miałeś zaatakować
akurat Sorgman. Ale skoro już omawiamy ród Rotrett… — Sięgnęła do niewielkiej
torby, którą ze sobą przyniosła, wyjmując z niej dość zdezelowany dziennik.
Otworzyła go w miejscu, w którym włożony był kawałek czerwonego sznurka. — Agro
Manah. Mówi ci to coś?
— Tak… — Dał sobie chwilę na zastanowienie. —
To stare imię bożka, którego czczono w Hedensarze. Ród wiedźm Rotrett przybył
tutaj z tamtejszych ziem, więc przyniosły też wiarę. Składały ofiary Agro
Manah, prosząc o łaskę i błogosławieństwo, a w szczególności o siłę i odwet na
wrogach, powodzenie w bitwach i tak dalej. A co?
— Bo to, i jeszcze Netza’ah, dość często pojawia się na marginesach, ale wszystkie
dopiski tyczące się akurat tych dwóch nazw są pisane w jakimś języku, którego
nie mogę zidentyfikować.
— Nikt już nie może go rozpoznać, a tym
bardziej przetłumaczyć. Ten dziennik jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, w
której się jeszcze uchował, bo cała reszta — jeśli wierzyć w legendy i
opowieści — została zniszczona, gdy Hedensar przechodził Krwawą Rewolucję,
prawie tysiąc lat temu. Netza’ah to ponoć odpowiednik naszego Vetosa, dobry
duch, opiekun, a Agro Manah to jego przeciwieństwo, zły duch, bożek ciemności i
innych bzdur. Ponoć razem tworzyli nasz świat, Netza’ah stworzył dzień, słońce
i rośliny, a Agro noc, księżyc i zwierzęta. Sami zostali zrodzeni z jednej
Doskonałej Istoty, która podzieliła się na dwoje.
Aurelia odezwała się po dłuższej chwili ciszy.
— No i co było dalej?
— Słucham?
— Jestem ciekawa, nigdy nie słyszałam tej
opowieści.
— Co było dalej? — Zaśmiał się. — Razem
tworzyli ten świat i niszczyli, gdy tylko widzieli jakieś niedoskonałości. Po
pewnym czasie stało się to zbyt wyczerpujące, więc z własnych ciał złożyli pierwszych
ludzi i wtopili się w tłum, przybierając ludzką postać. Moc Agro Manah okazała
się silniejsza i bardziej wyrazista, przez co po pewnym czasie na świat zaczęli
przychodzić ci, których dziś nazywamy poganami. Srebrnoocy, prawdziwe potwory.
Zły Duch zobaczył w tym szansę na przejęcie kontroli, a przynajmniej tak głosi
jedna z wielu wersji. Inna mówi, że bogowie mieli uczucia, którymi podzielili
się z nami, a udając człowieka, Agro Manah pokochał kobietę, co Netza’ah uznał
za niedopuszczalne i niebezpieczne. Tak czy siak, historia zawsze kończy się
tak samo — Agro Manah zostaje strącony do ciemnej otchłani, otoczony pustką,
żalem i nienawiścią, a Netza’ah oddaje ludziom ziemię i znika, opiekując się
nimi z góry.
— A co z poganami, których stworzył? Ten Agro
Manah — spytała cicho, niepewnie, zastanawiając się nad tym co działo się
ostatnio w mieście.
— Zanim został schwytany, Agro przekazał część
siebie jednej osobie, ułamek swojej mocy, można by rzec ,,duszy’’. Zrobił to
podstępem, wnikając w kobietę, która wierzyła w dobrego ducha i została przez
niego naznaczona. Ciemność skryła się tak głęboko, że nawet on nie mógł jej
dostrzec. Gdy ta wydała na świat dziecko, stało się ono jednością światła i
ciemności, i jako takie okazało się jedynym bytem zdolnym do uwolnienia Agro z
otchłani. Widzisz, to dziecko miało sprowadzić coś na miarę sądu ostatecznego,
ale minęło sporo czasu, a my nadal tu jesteśmy, więc wniosek jest chyba
oczywisty.
Aurelia przyglądała mu się, zachowując pełną
powagę. Nie wydawała się być przekonana, że ta historia to tylko bujda.
— Dante, od wieków Zakon mierzy się z siłami,
których nikt nie jest w stanie zrozumieć. Dlaczego ta opowieść miałaby być
nieprawdą?
— Wiesz ile jest na świecie różnych religii? Różnych
bajek? Według niektórych mogłabyś z żaby zrobić księcia.
— Tak, ale Biały Kaznodzieja…
— To wybryk natury, który trzeba zutylizować,
póki się nie rozprzestrzenia.
Kobieta wzięła głębszy oddech i wyprostowała
się. Wzięła torbę i przerzuciła ją przez ramię, cały czas trzymając dziennik w
dłoniach.
— Miałeś zaatakować pierwszą osobę, którą
zobaczysz, i dokładnie to zrobiłeś. Ktoś wiedział, że to będzie ona. Nie
lekceważ tego, bo nie tylko ty jesteś zagrożony.
***
Dante wrócił do domu, pełen sprzecznych myśli
i niepewności. Westchnął głęboko i skierował kroki w stronę swojego gabinetu, w
którym chciał się zaszyć na większość wieczoru. Niczego się nie dowiedziałem. KTOŚ to zaplanował, KTOŚ wiedział
wszystko z góry. Ech, cały czas jesteśmy w martwym punkcie, a jeden z nas już
nie żyje.
Po drodze zaszedł do pokoju Olivii. Widział ją
dziś tylko rano, a takich rzeczy nie potrafił sobie wybaczyć. Zapukał do drzwi,
ale nie było odzewu. Pewnie śpi.
Tak cicho, jak tylko potrafił, wszedł do
środka i zamknął za sobą drzwi. Żona leżała w łóżku, przykryta kołdrą, a obok
jej łóżka paliła się lampka nocna. Zawsze gasiła światło przed snem, ale Dante
pomyślał, że mogła po prostu zasnąć w trakcie czytania. Podszedł do łóżka i
otulił ją, pochylił się i ucałował jej czoło.
Co to? Czemu jest taka zimna?
Wszystkie okna były zamknięte. Mężczyzna
przełknął ślinę, czując jak całe jego ciało drętwieje. Potrząsnął ramieniem
Olivii, ale nie obudziła się. Zauważył, że trwała w bezruchu, nie oddychała.
— Olivio! — Odkrył ją i wziął w ramiona. Była
blada, a trzymając dłoń na jej plecach poczuł coś lepkiego. Coraz ciężej
oddychał, gdy unosił rękę wyżej. To była krew, która ostygła już jakiś czas
temu.
Odwrócił ją, cały czas trzymając. Miał przed
oczami jedną wielką, krwawą dziurę, która zionęła czernią i czerwienią. Ręce
zaczęły mu się trząść, nie mógł się ruszyć. Nie,
nie ona! Nie ona, nie moja Olivia, tylko nie…jak to… kto…
— Jesteś w końcu, starcze.
Powoli odwrócił się w stronę drzwi. Drwiący,
nieludzki głos należał do mężczyzny, którego widział dziś w parku. Blondyn
uśmiechnął się przyjaźnie, wprawiając Dantego tak w szok, jak i we wściekłość.
Dostrzegł, że prawa dłoń nieznajomego była cała we krwi i coś w niej trzymał.
Wypowiedzenie każdego słowa wymagało od niego szaleńczego wysiłku.
— Ty skurwysynu…. Ty jej to zrobiłeś?
Odpowiadaj!
Uśmiech zszedł z twarzy blondyna.
— Tak, ja. Słodko krzyczała, gdy wyrywałem jej
to ciepłe serduszko. — Rzucił organ pod nogi Dantego. Uderzył o ziemię z
obrzydliwym pluśnięciem, brudząc dywan krwią, która rozprysnęła się dookoła. —
Musisz być wściekły, rozumiem to. Ja też nie byłem szczęśliwy, gdy bliżej cię
poznałem, Dante…
— Ty jebańcu… — Dante ostrożnie położył ciało
żony na łóżku. — Zabiję cię! — Ze zwinnością młodzieńca sięgnął pod łóżko i
wyciągnął spod niego pistolet. Nie wahał się ani sekundy, po prostu zaczął
strzelać i robił to tak długo, aż skończyła się amunicja. Widział, jak kule
trafiają blondyna w ramię, brzuch i głowę, w sam środek czoła. Był tak
wściekły, że naciskał spust nawet wtedy, gdy miał już pusty magazynek.
Morderca nadal stał. Przez siłę wystrzałów
zrobił krok w tył, ale po chwili wyprostował się i niewzruszony przekręcił kark
w bok. Pusty strzał kości wypełnił pomieszczenie.
— To nieładnie z twojej strony… — Mruknął, a
skóra na jego policzku zaczęła pękać i odchodzić płatami. Lecące w górę kawałki
rozpadały się w proch, ujawniając coraz bardziej poparzone ciało. Gdy otworzył
oczy, Dante poczuł zimny dreszcz. Srebrne…
to on. To musi być on.
Kule wypadały z jego pokrytego bliznami ciała,
nie pozostawiając śladów. Cała prawa strona jego twarzy była jednym wielkim
oparzeniem, a od brwi biegła zszyta rana. Na drugiej połowie znajdowała się
zdrowa skóra, ale kolejna blizna okrywała policzek i szła w dół, przez
większość szyi i całą klatkę piersiową. Dłonie i przedramiona, które wystawały
z postrzępionych, białych rękawów, wyglądały podobnie. Kaptur okrywał głowę,
rzucając cień na większość twarzy.
— Kim… Nie, CZYM jesteś?
— Jestem tym, co po sobie zostawiłeś. —
Uśmiechnął się szeroko. — Kiedyś miałem do ciebie żal i naprawdę cię
nienawidziłem. Ale dzięki temu, że mnie zabiłeś, stałem się silniejszy i
dostrzegłem prawdę, którą skrywacie w ciemnościach. On nadchodzi, a to jest
jego ostrzeżenie. Nie wtrącaj się, twój czas jeszcze nadejdzie. — Niemożliwe… czy to ten dzieciak…? Jakim
cudem? Co to za potwór? Ciało Dantego zbuntowało się. Nie mógł się ruszyć i
cały drżał, nie będąc w stanie wydusić z siebie nawet słowa. — Ale muszę ci
podziękować. Gdyby nie ty, moja siostra nigdy nie byłaby w stanie otworzyć
bramy i uwolnić się od słabości.
— Siostra? Ta dziewczynka… Cholera. — Zacisnął
dłonie w pięści. — Draniu… Wtedy mi się nie udało, ale teraz…!
Rzucił się na mężczyznę z pięściami, ale był
tak szybki, że Dante nawet nie zauważył, gdy ten chwycił go za ramię i rzucił
nim o ścianę jak szmacianą lalką.
— Już mówiłem, to ostrzeżenie. Przestań się
nami interesować, bo inaczej następny będzie twój syn.
Dante powoli tracił przytomność. Krew kapała z
jego czoła na podłogę, nie był w stanie się podnieść. Widział, jak morderca
nazywany Białym Kaznodzieją wychodził z sypialni Olivii, jak gdyby nigdy nic,
ale jego cień… Jakby nie należał do niego. Był poszarpany, nieludzki, niczym
jakieś humanoidalne monstrum.
Czuł się bezsilny. Po jego policzkach spłynęły
łzy, a oczy zaszły czernią.
~~~*~~~
Witam po długiej przerwie :) Miało być po szóstym i w ogóle, no, heheszki. Jest po, jakby nie było. Adna— Oto ja. Znów stoję przed Twoim obliczem,
żaląc się i mówiąc o rzeczach, które prawdopodobnie nic Cię nie obchodzą. Czy
kiedykolwiek Cię to interesowało? Szczerze wątpię… Ech, wybacz moje szorstkie
słowa. Ostatnio jestem bardziej… sfrustrowany. Nie widzę sensu w swoich
działaniach, w prowadzeniu tej ,,organizacji’’, w byciu tym kim jestem. Och,
ile prostsze byłoby życie, gdybym urodził się w innej rodzinie, w innym
środowisku. Oczywiście, możesz twierdzić, że mam przecież bogactwo. Dobro
materialne, bardzo przydatne w tym świecie. Nie mogę zaprzeczyć, byłaby w tym
racja! Ale z drugiej strony… Straciłem wiele. Zbyt wiele. Zyskiwałem pieniądze,
a traciłem żonę, nawet syna. On już chyba w ogóle nie widzi we mnie ojca. Jaki
w tym wszystkim sens? Widzisz, podporządkowałem całe życie służbie Tobie i Twoim
nakazom, a co z tego mam? Nic! Wręcz czuję, że to był błąd. Po prostu wiem,
gdzieś w głębi to wiem, że Ciebie tam wcale nie ma. Kiedyś może i byłeś, ale
teraz… To wszystko jest bez sensu. Odszedłeś, a my dalej wypełniamy Twoją wolę.
Przemy do przodu jak dzieci we mgle, nie widząc żadnej innej alternatywy. To…
Zakon, już nie jest tym, czym był kiedyś. I bardzo cię za to przepraszam, ale
nie jestem w stanie tego wyprostować. Może ktoś młodszy, o świeżej
perspektywie… ale nie ja.
Dante wpatrywał się w swoje buty, siedząc na
ławce przed Jego posągiem. Nie był w stanie stwierdzić czy ta rzeźba była w
jakikolwiek sposób podobna do prawdziwego Vetosa — boga stworzenia, jedynego
prawdziwego kapłana, założyciela pierwszego zakonu. Prawda była taka, że nikt
nie wiedział, czy on w ogóle miał jakąkolwiek formę. W końcu był bogiem,
prawda?
Dante objął rolę Wielkiego Mistrza, czyli
przewodnika Zakonu, już w młodym wieku. Jego ojciec zmarł, pozostawiając go
jako jedynego spadkobiercę, więc nie mógł odmówić. Czy tego chciał? Nie. Czy
czuł obowiązek przejęcia obowiązków ojca? Tak, choć sam nie wiedział dlaczego.
Jeszcze przed narodzinami Vincenta widział
sens w działaniach Zakonu, wiedział czego chce i jak ma to osiągnąć. Teraz już
niczego nie był pewien, a najmniej tego, czy Zakon w ogóle ma jeszcze jakiś cel.
Ostatniego poganina zabił osobiście, dokonując tym czynem nieodwracalnych zmian
we własnej duszy. Ten chłopak był tylko dzieckiem, a jednak Dante był tak
przekonany o słuszności swych działań, że spalił go żywcem. Do dziś dnia
dręczyły go wspomnienia i wyrzuty sumienia, choć nigdy wcześniej nie wykazywał
się taką empatią, wobec nikogo. Nigdy.
Być może czas odejść i poczekać, aż
młodzi pozabijają się dla władzy czy jakiejś innej bzdury. Wtedy ta organizacja
umrze śmiercią naturalną. Ech, już nawet nie mamy z kim walczyć…
— Witaj Dante. Przeszkadzam ci?
Nawet się nie zorientował, że ktoś wszedł do
pomieszczenia. Gdyby nie ćwiczone przez lata opanowanie, prawdopodobnie
podskoczyłby, a może nawet krzyknął, ale już od dawna nie miał takich rzeczy w
zwyczaju.
— Ależ skąd, Magnusie. Dawno się nie
widzieliśmy, prawda?
Niespodziewany gość usiadł obok Dantego.
Spojrzał na posąg i spuścił wzrok, jakby patrzenie na jego oblicze było
zakazane.
— To zależy. Panna Sorgman miała zostać
maksymalnie tydzień, a tu już dobija trzeci. Po jej wyjeździe mieliśmy
zorganizować spotkanie, ale jakoś nie wyglądasz na zbyt przejętego obowiązkami.
Mylę się? — ton Magnusa wskazywał na co najmniej poirytowanie, ale nie
zaimponował tym Dantemu. W lodowatych oczach Magnusa rozpalił się jakiś ogień,
ale szybko go opanował, natychmiast się uspokajając. Dante odwrócił się w jego
stronę.
— Tak, dobija trzeci tydzień, mamy zamieszki w
mieście, przez które panna Sorgman nie może opuścić miasta, a ty nadal nie
przekazałeś mi żadnych wieści na ten temat. Dobrze wiesz, że nie mogę się tam
pojawić osobiście.
— O to się nie martw. Starałem się działać po
cichu i najwyraźniej mi to wyszło, skoro nic nie wiesz. — Zapadła między nimi
cisza głośniejsza niż krzyk. Dante domyślał się tego, co Magnus mu powie, i nie
był zadowolony, ale musiał przyznać, że ten człowiek znał się na swoim
fachu. Spojrzał na niego wymownie. —
Zebrałem kilku zaufanych ludzi. Do tych najbardziej walecznych uczestników
przyszliśmy w nocy. Nie mogło być żadnych świadków, więc ich żony i dzieci
również… dopilnowaliśmy. Inni otrzymali wyraźny sygnał, więc się wycofali.
Wiedzą też, że nie warto się więcej wychylać z takimi pomysłami.
— Nie musiałeś zabijać WSZYSTKICH. Dzieci nie
były tu niczemu winne… — syknął niezadowolony. Nie tolerował takich aktów
samowolki, ale teraz już było za późno. Będzie musiał pomyśleć o konsekwencjach
dla Magnusa, bo najwyraźniej zapomniał kto tu rządzi.
— Wiedziałem, że ci się to nie spodoba, ale
zrobiłem dokładnie to, co musiałem. Od tego jestem.
— To nie wygląda dobrze… — Westchnął ciężko
wypowiadając te słowa, od razu pocierając dłonią czoło. — Czyli zagrożenie
zostało zażegnane, tak?
— Konflikt wygasa. Jeszcze kilka dni i nikt
nie odważy się podnieść głowy znad rynsztoka. — Dante nie skomentował jego
wypowiedzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ludźmi biednymi nie należy
gardzić, bo stanowią zbyt dużą część społeczeństwa, ale należy mieć do nich
dystans. Magnus najwidoczniej miał inne zdanie na ten temat. — Mam coś, co cię
zaciekawi. W tej sprawie współpracowałem z Aurelią.
Aurelia, no niemożliwe — pomyślał, niedowierzając w dobre zamiary panny
Dove. Pewnie zepchnęłaby mnie ze schodów,
gdyby tylko mogła.
— Co ty nie powiesz... Można wiedzieć w
jakiej?
— Wybuch w Pałacu Narad.
Zimny dreszcz przebiegł po karku Dantego. Na
samo wspomnienie tego wydarzenia zrobiło mu się niedobrze. Pamiętał tylko
jakieś urywki, niespójne fragmenty samego spotkania Rady, krzyki, krew, ból i
gniew. Nie potrafił skleić całego wieczoru w całość, ale musiał przyznać sam
przed sobą, że tego nie chciał, choć było to konieczne. On przeżył, ale
dlaczego? Ślepy los? Precyzyjnie zaplanowany atak? Do dziś nie potrafił
odpowiedzieć.
— Długo jeszcze będziesz trzymał mnie w
niepewności? Tam zginęło wielu moich przyjaciół, Magnusie, twoich również.
— Owszem. Nie jestem w stanie powiedzieć ci
kto to zrobił, ale ustaliłem kilka faktów. Cała akcja była zaplanowana. Tuż
przed eksplozją ktoś opuścił budynek, w pośpiechu. Tego człowieka nie widziano
ani wcześniej, ani później, jakby zapadł się pod ziemię. Było kilku świadków,
nikt go nie zna. Człowiek tajemnica. Żeby wejść do środka trzeba być członkiem
rady albo mieć przepustkę, a po nim nie został nawet ślad. Niestety, nie wiem
jak mógł tak po prostu wejść frontowymi drzwiami i wyjść.
— Kim są ci twoi świadkowie? Ktoś wiarygodny?
— Dante nie był przekonany. Pałac zawsze był strzeżony, w dzień i w nocy. Każdy
pracownik znał wszystkich odwiedzających, a nowe twarze zawsze były spisywane.
— Bardzo, ale to nieistotne. Przejdźmy dalej.
Tuż przed tym, jak poszedłeś na spotkanie Rady… pamiętasz cokolwiek?
Dante musiał przemyśleć swoją odpowiedź. Coś
pamiętał, ale niezbyt wiele. Za mało, żeby było to w jakiś sposób pomocne.
— Zjawiłem się tam przed czasem. Wypiłem
herbatę, inni zaczęli przychodzić, weszliśmy do sali i… nie wiem. Nie pamiętam
więcej. Tylko jakieś pojedyncze rzeczy, ale to już po eksplozji.
— Ktoś zrobił ci herbatę, czy parzyłeś ją sam?
— Magnus wbijał w niego swoje zimne, błękitne spojrzenie. Dante zaczynał czuć
się niczym podejrzany na przesłuchaniu.
— Sekretarka — powiedział bez dłuższego
namysłu. — To była…
Nagle zbladł. Jakim cudem nie zwrócił na to
uwagi? Przecież to była ona! Ale nie, nie i jeszcze raz NIE, to niemożliwe, był
tego pewien.
— Kto? No wyduś to z siebie!
— Marion Seynor.
***
Słońce przyjemnie otulało jego pomarszczoną
twarz, a wiatr koił i nadawał powietrzu świeżości. Uwielbiał takie momenty w
ciągu dnia, szczególnie popołudnia, gdy nie musiał nigdzie być, gdzieś pędzić i
udawać zainteresowanie sprawami, które tak naprawdę nie były dla niego istotne.
Są ważne dla tych, którzy mi podlegają,
ale ja już nie czuję się za to tak odpowiedzialny, jak kiedyś. Ciekawe, co się
zmieniło. Pewnie ja. Stary grzyb.
Zaśmiał się cicho. I pomyśleć, że Vincent
pewnie tak o nim myślał, ale z szacunku, czy może ze strachu, nigdy mu tego nie
powiedział.
Dostrzegł młodego mężczyznę, który mu się
przyglądał. Stał oparty o altanę, lecz był zbyt daleko, by mógł dostrzec
szczegóły. Dante odniósł wrażenie, że skądś go zna, ale nie miał szans myśleć o
tym dłużej, bo chłopak jakby się speszył, po czym odszedł.
Zawiesił spojrzenie na grupie muzykantów,
którzy siedzieli w cieniu starej lipy, grając smętne piosenki dla zakochanych. Kiedyś zapłaciłem za taki koncert pod oknem
Olivii. Nic dziwnego, że śpiewak dostał butem od jej ojca. Zespół składał
się z samych młodych ludzi, którzy w ten sposób dorabiali. Dante nie wiedział z
jakiej warstwy społecznej mogli pochodzić. Byli ubrani skromnie, ale
przyzwoicie, sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie mieli żadnych problemów —
spokojni, wyluzowani, szczęśliwi.
Ktoś dosiadł się do niego, zakłócając spokój i
rozmyślania. Gdy tylko usłyszał ten irytujący, choć tak znajomy głos, odwrócił
się w stronę rozmówcy.
— Siedzą tu całe dnie i męczą wszystkich tymi
swoimi smutami — powiedziała Aurelia, śmiejąc się pod nosem.
— Niektórzy uważają to za romantyczne.
— Bezcelowe sentymenty.
Co za bezmózgi młot — pomyślał i spojrzał przed siebie. Były takie
momenty w jego życiu, takie jak ten chociażby, kiedy poważnie zastanawiał się
nad słusznością i logiką pewnych decyzji, które podjął. Przyjęcie do Zakonu
Aurelii było jednym z nich.
— Ponoć masz coś dla mnie. Magnus nie powiedział
mi dokładnie co, ale wymaga to rozmowy w cztery oczy.
— Owszem, Dante. — Doskonale wiedział, że ten
nacisk na jego imię miał mu pokazać, że nie widzi w nim Mistrza Zakonu. —Jakbyś
miał czekać na wyniki z naszej cudownej służby zdrowia, to prędzej doczekałbyś
śmierci. Razem z kuzynem przeprowadziliśmy własne badania i dowiedzieliśmy się
dlaczego zachowywałeś się tak… niestosownie.
Niestosownie — pomyślał, przedrzeźniając przy tym kobietę.
Czasami, zazwyczaj w nocy, przypominał sobie tamten wieczór i szczerze żałował
tego, co zrobił pannie Sorgman. Sam nie był w stanie powiedzieć dlaczego, po
co, jak do tego doszło i czy w ogóle miał jakąś motywację. Od tamtego czasu
unikał wszelkich spotkań z nią, ponieważ nie wiedział jak ma spojrzeć jej w
oczy. Co mógł powiedzieć? Wybacz, że
prawie cię udusiłem, nie chciałem ? Wiem,
że mieliśmy omawiać poprawę stosunków i takich tam, ale tak wyszło ?
— Kontynuuj — zachęcił tak uprzejmie, jak
tylko potrafił.
Aurelia uśmiechnęła się i przybrała postawę
niczym paw w okresie godowym. Musiała być z siebie bardzo dumna.
— Dzięki wiedzy, którą przez te wszystkie lata
zgromadził Zakon, udało nam się bardzo dokładnie przyjrzeć twojej krwi. Nie
wiem konkretnie co ci podano, ale jednym ze składników była roślina, która
rośnie na pobliskich bagnach. TYLKO na tych bagnach, nigdzie więcej jej nie
widziano. Nie jest zbyt popularna, ale w księgach znalazłam wzmiankę o tym, że
używały jej lokalne wiedźmy, a konkretnie jeden ród, czyli Rotrett.
— Ten ród wymarł, Aurelio.
— Ponoć tak — powiedziała tajemniczo. — Ale
tego nie możemy być pewni, Dante, bo te czarownice nie były jakimiś wioskowymi
guślarkami, tylko potężnymi wiedźmami. Ponoć podążały raczej mrocznymi
ścieżkami, jeśli nie powiedzieć bardzo mrocznymi. Według mnie ktoś dokładnie
sobie to wszystko zaplanował, ale nie rozumiem dlaczego miałeś zaatakować
akurat Sorgman. Ale skoro już omawiamy ród Rotrett… — Sięgnęła do niewielkiej
torby, którą ze sobą przyniosła, wyjmując z niej dość zdezelowany dziennik.
Otworzyła go w miejscu, w którym włożony był kawałek czerwonego sznurka. — Agro
Manah. Mówi ci to coś?
— Tak… — Dał sobie chwilę na zastanowienie. —
To stare imię bożka, którego czczono w Hedensarze. Ród wiedźm Rotrett przybył
tutaj z tamtejszych ziem, więc przyniosły też wiarę. Składały ofiary Agro
Manah, prosząc o łaskę i błogosławieństwo, a w szczególności o siłę i odwet na
wrogach, powodzenie w bitwach i tak dalej. A co?
— Bo to, i jeszcze Netza’ah, dość często pojawia się na marginesach, ale wszystkie
dopiski tyczące się akurat tych dwóch nazw są pisane w jakimś języku, którego
nie mogę zidentyfikować.
— Nikt już nie może go rozpoznać, a tym
bardziej przetłumaczyć. Ten dziennik jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, w
której się jeszcze uchował, bo cała reszta — jeśli wierzyć w legendy i
opowieści — została zniszczona, gdy Hedensar przechodził Krwawą Rewolucję,
prawie tysiąc lat temu. Netza’ah to ponoć odpowiednik naszego Vetosa, dobry
duch, opiekun, a Agro Manah to jego przeciwieństwo, zły duch, bożek ciemności i
innych bzdur. Ponoć razem tworzyli nasz świat, Netza’ah stworzył dzień, słońce
i rośliny, a Agro noc, księżyc i zwierzęta. Sami zostali zrodzeni z jednej
Doskonałej Istoty, która podzieliła się na dwoje.
Aurelia odezwała się po dłuższej chwili ciszy.
— No i co było dalej?
— Słucham?
— Jestem ciekawa, nigdy nie słyszałam tej
opowieści.
— Co było dalej? — Zaśmiał się. — Razem
tworzyli ten świat i niszczyli, gdy tylko widzieli jakieś niedoskonałości. Po
pewnym czasie stało się to zbyt wyczerpujące, więc z własnych ciał złożyli pierwszych
ludzi i wtopili się w tłum, przybierając ludzką postać. Moc Agro Manah okazała
się silniejsza i bardziej wyrazista, przez co po pewnym czasie na świat zaczęli
przychodzić ci, których dziś nazywamy poganami. Srebrnoocy, prawdziwe potwory.
Zły Duch zobaczył w tym szansę na przejęcie kontroli, a przynajmniej tak głosi
jedna z wielu wersji. Inna mówi, że bogowie mieli uczucia, którymi podzielili
się z nami, a udając człowieka, Agro Manah pokochał kobietę, co Netza’ah uznał
za niedopuszczalne i niebezpieczne. Tak czy siak, historia zawsze kończy się
tak samo — Agro Manah zostaje strącony do ciemnej otchłani, otoczony pustką,
żalem i nienawiścią, a Netza’ah oddaje ludziom ziemię i znika, opiekując się
nimi z góry.
— A co z poganami, których stworzył? Ten Agro
Manah — spytała cicho, niepewnie, zastanawiając się nad tym co działo się
ostatnio w mieście.
— Zanim został schwytany, Agro przekazał część
siebie jednej osobie, ułamek swojej mocy, można by rzec ,,duszy’’. Zrobił to
podstępem, wnikając w kobietę, która wierzyła w dobrego ducha i została przez
niego naznaczona. Ciemność skryła się tak głęboko, że nawet on nie mógł jej
dostrzec. Gdy ta wydała na świat dziecko, stało się ono jednością światła i
ciemności, i jako takie okazało się jedynym bytem zdolnym do uwolnienia Agro z
otchłani. Widzisz, to dziecko miało sprowadzić coś na miarę sądu ostatecznego,
ale minęło sporo czasu, a my nadal tu jesteśmy, więc wniosek jest chyba
oczywisty.
Aurelia przyglądała mu się, zachowując pełną
powagę. Nie wydawała się być przekonana, że ta historia to tylko bujda.
— Dante, od wieków Zakon mierzy się z siłami,
których nikt nie jest w stanie zrozumieć. Dlaczego ta opowieść miałaby być
nieprawdą?
— Wiesz ile jest na świecie różnych religii? Różnych
bajek? Według niektórych mogłabyś z żaby zrobić księcia.
— Tak, ale Biały Kaznodzieja…
— To wybryk natury, który trzeba zutylizować,
póki się nie rozprzestrzenia.
Kobieta wzięła głębszy oddech i wyprostowała
się. Wzięła torbę i przerzuciła ją przez ramię, cały czas trzymając dziennik w
dłoniach.
— Miałeś zaatakować pierwszą osobę, którą
zobaczysz, i dokładnie to zrobiłeś. Ktoś wiedział, że to będzie ona. Nie
lekceważ tego, bo nie tylko ty jesteś zagrożony.
***
Dante wrócił do domu, pełen sprzecznych myśli
i niepewności. Westchnął głęboko i skierował kroki w stronę swojego gabinetu, w
którym chciał się zaszyć na większość wieczoru. Niczego się nie dowiedziałem. KTOŚ to zaplanował, KTOŚ wiedział
wszystko z góry. Ech, cały czas jesteśmy w martwym punkcie, a jeden z nas już
nie żyje.
Po drodze zaszedł do pokoju Olivii. Widział ją
dziś tylko rano, a takich rzeczy nie potrafił sobie wybaczyć. Zapukał do drzwi,
ale nie było odzewu. Pewnie śpi.
Tak cicho, jak tylko potrafił, wszedł do
środka i zamknął za sobą drzwi. Żona leżała w łóżku, przykryta kołdrą, a obok
jej łóżka paliła się lampka nocna. Zawsze gasiła światło przed snem, ale Dante
pomyślał, że mogła po prostu zasnąć w trakcie czytania. Podszedł do łóżka i
otulił ją, pochylił się i ucałował jej czoło.
Co to? Czemu jest taka zimna?
Wszystkie okna były zamknięte. Mężczyzna
przełknął ślinę, czując jak całe jego ciało drętwieje. Potrząsnął ramieniem
Olivii, ale nie obudziła się. Zauważył, że trwała w bezruchu, nie oddychała.
— Olivio! — Odkrył ją i wziął w ramiona. Była
blada, a trzymając dłoń na jej plecach poczuł coś lepkiego. Coraz ciężej
oddychał, gdy unosił rękę wyżej. To była krew, która ostygła już jakiś czas
temu.
Odwrócił ją, cały czas trzymając. Miał przed
oczami jedną wielką, krwawą dziurę, która zionęła czernią i czerwienią. Ręce
zaczęły mu się trząść, nie mógł się ruszyć. Nie,
nie ona! Nie ona, nie moja Olivia, tylko nie…jak to… kto…
— Jesteś w końcu, starcze.
Powoli odwrócił się w stronę drzwi. Drwiący,
nieludzki głos należał do mężczyzny, którego widział dziś w parku. Blondyn
uśmiechnął się przyjaźnie, wprawiając Dantego tak w szok, jak i we wściekłość.
Dostrzegł, że prawa dłoń nieznajomego była cała we krwi i coś w niej trzymał.
Wypowiedzenie każdego słowa wymagało od niego szaleńczego wysiłku.
— Ty skurwysynu…. Ty jej to zrobiłeś?
Odpowiadaj!
Uśmiech zszedł z twarzy blondyna.
— Tak, ja. Słodko krzyczała, gdy wyrywałem jej
to ciepłe serduszko. — Rzucił organ pod nogi Dantego. Uderzył o ziemię z
obrzydliwym pluśnięciem, brudząc dywan krwią, która rozprysnęła się dookoła. —
Musisz być wściekły, rozumiem to. Ja też nie byłem szczęśliwy, gdy bliżej cię
poznałem, Dante…
— Ty jebańcu… — Dante ostrożnie położył ciało
żony na łóżku. — Zabiję cię! — Ze zwinnością młodzieńca sięgnął pod łóżko i
wyciągnął spod niego pistolet. Nie wahał się ani sekundy, po prostu zaczął
strzelać i robił to tak długo, aż skończyła się amunicja. Widział, jak kule
trafiają blondyna w ramię, brzuch i głowę, w sam środek czoła. Był tak
wściekły, że naciskał spust nawet wtedy, gdy miał już pusty magazynek.
Morderca nadal stał. Przez siłę wystrzałów
zrobił krok w tył, ale po chwili wyprostował się i niewzruszony przekręcił kark
w bok. Pusty strzał kości wypełnił pomieszczenie.
— To nieładnie z twojej strony… — Mruknął, a
skóra na jego policzku zaczęła pękać i odchodzić płatami. Lecące w górę kawałki
rozpadały się w proch, ujawniając coraz bardziej poparzone ciało. Gdy otworzył
oczy, Dante poczuł zimny dreszcz. Srebrne…
to on. To musi być on.
Kule wypadały z jego pokrytego bliznami ciała,
nie pozostawiając śladów. Cała prawa strona jego twarzy była jednym wielkim
oparzeniem, a od brwi biegła zszyta rana. Na drugiej połowie znajdowała się
zdrowa skóra, ale kolejna blizna okrywała policzek i szła w dół, przez
większość szyi i całą klatkę piersiową. Dłonie i przedramiona, które wystawały
z postrzępionych, białych rękawów, wyglądały podobnie. Kaptur okrywał głowę,
rzucając cień na większość twarzy.
— Kim… Nie, CZYM jesteś?
— Jestem tym, co po sobie zostawiłeś. —
Uśmiechnął się szeroko. — Kiedyś miałem do ciebie żal i naprawdę cię
nienawidziłem. Ale dzięki temu, że mnie zabiłeś, stałem się silniejszy i
dostrzegłem prawdę, którą skrywacie w ciemnościach. On nadchodzi, a to jest
jego ostrzeżenie. Nie wtrącaj się, twój czas jeszcze nadejdzie. — Niemożliwe… czy to ten dzieciak…? Jakim
cudem? Co to za potwór? Ciało Dantego zbuntowało się. Nie mógł się ruszyć i
cały drżał, nie będąc w stanie wydusić z siebie nawet słowa. — Ale muszę ci
podziękować. Gdyby nie ty, moja siostra nigdy nie byłaby w stanie otworzyć
bramy i uwolnić się od słabości.
— Siostra? Ta dziewczynka… Cholera. — Zacisnął
dłonie w pięści. — Draniu… Wtedy mi się nie udało, ale teraz…!
Rzucił się na mężczyznę z pięściami, ale był
tak szybki, że Dante nawet nie zauważył, gdy ten chwycił go za ramię i rzucił
nim o ścianę jak szmacianą lalką.
— Już mówiłem, to ostrzeżenie. Przestań się
nami interesować, bo inaczej następny będzie twój syn.
Dante powoli tracił przytomność. Krew kapała z
jego czoła na podłogę, nie był w stanie się podnieść. Widział, jak morderca
nazywany Białym Kaznodzieją wychodził z sypialni Olivii, jak gdyby nigdy nic,
ale jego cień… Jakby nie należał do niego. Był poszarpany, nieludzki, niczym
jakieś humanoidalne monstrum.
Czuł się bezsilny. Po jego policzkach spłynęły
łzy, a oczy zaszły czernią.
~~~*~~~
Witam dzieciaczki :) Adna wybacz, ale miało być po szóstym i jest po szóstym :D
Nie bardzo mogłam sprawdzić rozdział pod względem poprawności, więc proszę o wyrozumiałość :3 Mam nadzieję, że wyszło to znośnie i fabularnie jest ok. Pisanie ostatniej sceny sprawiło mi naprawdę dużo radości, a że to brzmi bardzo makabrycznie to ja już sobie pójdę, ten tego...